Otrzymanie numeru karty taternika jaskiniowego, podobnie jak w przypadku zawarcia związku małżeńskiego, wypada w należyty sposób uczcić i skonsumować. Jeszcze przed samym egzaminem wspólnie stwierdziliśmy, że po zakończeniu kursu musimy udać się do którejś z tatrzańskich jaskiń. Po krótkim namyśle, został swobodnie rzucony pomysł zrobienia trawersu Jaskini Czarnej od Otworu Głównego do Północnego. Sam plan działania jak i jego realizacja zostały potraktowane przez nas poważnie, przez co wszystko odbyło się zgodnie z założeniami i z taternicką sztuką. Na potwierdzenie moich słów pozwolę sobie posłużyć się fragmentem z naszej grupowej konwersacji: „(…) to nasze najważniejsze wyjście, pierwsze samodzielne, będzie trwało tyle ile będzie musiało, a nie tyle ile Ci pasuje, będziecie je wspominać bardzo długo nawet wtedy, kiedy zaczniecie robić samodzielnie poważniejsze rzeczy. To będzie jak utrata dziewictwa.”

Wizja tak spektakularnego utracenia dziewictwa z ukochaną przez grotołazów Czarnulką, powodowała u nas ekscytacje, zwiększoną ciekawość i zaangażowanie. Faktycznie, sama kwestia przygotowania się do akcji wymagała od nas dopasowania do możliwie największej ilości osób jednego, najbardziej przystępnego terminu. Początkowo mieliśmy wybrać się ośmio- lub siedmioosobową grupą, jednak z przyczyn zdrowotnych, przymusowych obowiązków i innych niedogodności, o godzinie 6:45, trzynastego lipca, w Kirach, spotkaliśmy się w pięcioosobowym składzie: Teresa, Ania, Paweł, Misiek i ja. Pozwolę sobie nie przedstawiać szczegółowo każdego z osobna, zachęcając przy okazji do przeczytania materiału podsumowującego nasz kurs autorstwa Pawła (https://tatry365.pl/podsumowanie-kursu-2021-22/), w którym opisuje on pokrótce każdą z wyżej wymienionych osób. Jeszcze mocniej, drogi Czytelniku, zachęcam Cię do zapoznania się i spędzenia czasu z tak pozytywnymi i sympatycznymi ludźmi (koniec dygresji).

         Nasz dzień rozpoczęliśmy od przywitania i rozdzielenia sprzętu pomiędzy siebie. Cała ta procedura odbywała się w bardzo spokojnej atmosferze, okraszonej porannymi promieniami słonecznymi oraz leniwie unoszącym się w powietrzu dymem z papierosa. Naładowani pozytywną energią wyruszyliśmy w kierunku Polany Pisanej, skąd odbiliśmy na zarośniętą ścieżkę w kierunku Jaskini Czarnej. W wyższych rejonach polany dróżka sprawiała wrażenie, jakby nie była pokonywana przez nikogo od dłuższego czasu, co jest dość nietypowym zjawiskiem, jeżeli mowa tutaj o jednej z najbardziej popularnych z jaskiń tatrzańskich. Dojście do jaskini przebiegło sprawnie. Przed zejściem pod ziemię zostało nam jedynie przebrać się, zjeść coś dobrego, zrobić masę zdjęć i nagrań, poinformować bliskie nam osoby, że ich kochamy, oraz że nie ma z nami ani Sławka, ani Michała, pytając się przy okazji czy wiedzą, że obiad jest na górnej półce w lodówce i w razie gdybyśmy nie wyszli przed północą, to należy powiadomić o tym odpowiednich ludzi.

Pod ziemię jako pierwszy zszedł Misiek, który zaporęczował pochylnię opadającą stromo w głąb masywu Organów. Za nim podążyliśmy kolejno, zabierając niezbędne liny oraz karabinki. Początkowo nie obyło się bez drobnych zawahań i szybko korygowanych błędów, ale im dalej zmierzaliśmy w kierunku kolejnych partii i salek, tym czuliśmy się pewniej i byliśmy lepiej zorganizowani. Sprawnie zdobywaliśmy kolejne metry i zamienialiśmy się zadaniami w trakcie akcji, dlatego w dobrym czasie znaleźliśmy się pod Kominem Węgierskim, którego wspinanie rozpoczął Paweł, w momencie kiedy kończyłem reporęcz Trawersu Herkulesa. Przed nami rozpoczynała się ta teoretycznie najbardziej mozolna pod względem operacji sprzętowych i pokonywania kolejnych metrów terenu, ale moim subiektywnym zdaniem, najpiękniejsza, najciekawsza oraz najbardziej urozmaicona część trawersu (bez uwzględnienia niepoznanych jeszcze przeze mnie partii bocznych ciągów). Widok majestatycznego Komina Węgierskiego, zjazdu równoległego do opadającej  w mrok podziemi Studni Smoluchowskiego, jak i na swój sposób magiczny urok Szmaragdowego Jeziorka sprawiały, że czas mijał nam dość szybko i bardzo miło.

W czasie pokonywania i poręczowania trawersu nad Szmaragdowym Jeziorkiem, dla części ekipy znalazł się czas na zjedzenie czegokolwiek, co w sposób mniej lub bardziej zbliżony miało przypominać obiad, który ze względu na zbliżającą się porę wczesnopopołudniową był wskazany. Następne etapy trawersu były głównie całkiem łatwymi odcinkami wznoszącymi, z kilkoma krótkimi prożkami, które wymagały użycia najkrótszych lin. Wszystkie te wzniesienia pokonywaliśmy razem, uważając na kruchość terenu i na niebezpieczne miejsca. W taki oto sposób, około godziny 17:40, znaleźliśmy się w korytarzyku Hula Hula, który stanowi obejście syfonu okresowego znajdującego się pomiędzy Trawersem Imieninowej i Brązowym Progiem. Na ten wariant przejścia zdecydowaliśmy się ze względu na obecny stan wody w jaskini, który według Pawła, będącego w Czarnej któryś raz z kolei, nigdy nie był jeszcze tak wysoki w czasie jego wizyty w tej dziurze.

W Sali Św. Bernarda znaleźliśmy się zaraz po godzinie 18:00 i stanęło przed nami zadanie pokonania w górę Progu Latających Want. Dla niewtajemniczonych jest to spory kawał śliskiej ściany, z niewielkimi stopniami i chwytami, który polega częściowo także na zapieraniu się w pionowych formacjach i wąskim szczelino-kominku. W tym momencie potwierdziły się jednak wcześniejsze wstępne ustalenia naszej Ani, z których wynikało, że wcześniej od Otworu Północnego do Sali Świętego Bernarda zjechał i zaporęczował dla nas próg Andrzej Stachoń-Haziak (prywatnie mąż Ani, jak wynika także z tej krótkiej relacji, człowiek pełen empatii względem jeszcze całkiem świeżo upieczonych taterników jaskiniowych). Za dobroć twojego serca, usprawnienie nam akcji, a także podrzucenie mnie wieczorem do domu, całą mocą naszych pięciu wdzięcznych serduszek cieplutko dziękujemy. Mimo życzliwości Andrzeja, próg okazał się niezbyt przyjemny do wychodzenia i reporęczowania. Mimo to, w niedługim czasie znaleźliśmy się przy tzw. „Odbycie”. Wyjście Północne („Odbyt”) jest niczym innym, niż dość wąskim, stale obleganym przez spore ilości ziemi, gliny lub błota otworem, przez które wydostajemy się na powierzchnię i znajdujemy się w terenie leśnym i stromym, ale bardzo urokliwym.

Jasiek Bystrzycki

korekta: M. Chorążewska