Jaskinia  Śnieżna, II Biwak, 1974. Po nurkowaniu w Syfonie Dominiki. Od lewej Jurek Grodzicki (Uszaty), Zdzisław Glanowski (Dziadek), Andrzej Płachciński (Płachta) –  z archiwum Jerzego Grodzickiego

Anna Łukaszczyk ST
Andrzej Stachoń-Haziak ST
Michał Misiek Różański ST
Maria W. SBB
Paweł Chrobak ST

Początek 1981 roku.
W Polsce trwa kryzys ekonomiczny, jednocześnie z renesansem społeczno-politycznym oraz wielki „festiwal” wolności i solidarności. Pomimo pustych półek w sklepach ludzie zaczynają wierzyć, że to ich kraj, że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie wspaniale… Tymczasem gdzieś w Tatrach Zachodnich grupa zapaleńców walczy o pogłębienie naszej chluby – Jaskini Wielkiej Śnieżnej.
Podczas drugiej już wyprawy Speleoklubu Warszawskiego tego roku, 11 marca Antoni Bąk i Zdzisław Glanowski ps. Dziadek pokonują syfon, który już wkrótce stanie się Świętym Gralem polskich grotołazów, obecnie znanym jako Syfon Dziadka. Trudno wyobrazić sobie radość, jaka towarzyszyła nowym odkryciom – trochę im tego zazdroszczę. Nikt nie przypuszczał w tamtym momencie, że za kilka miesięcy cała Polska osunie się w zupełnie inny rodzaj ciemnej czeluści – stan wojenny, który na kilka lat zamrozi wszelką działalność.


Lipiec 2022 roku
Początek wakacji, czerwcowa fala upałów wyjałowiła glebę i mózgi, gdzieś daleko za wschodnią granicą trwa okrutna wojna.
Niedawno zdany egzamin uczynił ze mnie pełnoprawnego Taternika Jaskiniowego. Trzeba to jakoś uczcić, na gościnnej wizycie w siedzibie SBB pada więc propozycja odwiedzin u Dziadka. W sumie dlaczego nie! Byłem tam już dwa razy, moja Maria trzy. Liczby nie są ważne, Dziadek jest jak „rodzina” i należy odwiedzać go tak często, jak tylko się da!
Liny mamy, drogę znamy, potrzebujemy jeszcze tylko doborowego towarzystwa. Propozycje lecą w kierunku naszych macierzystych klubów, ostatecznie do naszej dwójki dołącza Ania wraz z mężem Andrzejem oraz Michał Misiek – wszyscy z ST.
Dla Ani i Michała to prawdziwe wyzwanie. Ania na kursie dotarła w Jaskini Śnieżnej do Sali Trójkątnej, a Miśka z wyprawy kursowej do Śnieżnej wyeliminowała choroba.
Dokładnie drugiego lipca, zaraz po siódmej rano, ruszamy z Doliny Małej Łąki. Prognozy straszyły deszczem, ale jest dobrze. Sprawnie docieramy pod otwór, szybkie przebieranie i rura – dosłownie i w przenośni. Zlotówkę wraz z Lodospadem poręczuje Maria, a ja moją ulubioną Wielką Studnię, a potem kto pierwszy ten lepszy, byle do Wodociągu. Wszystko idzie bardzo sprawnie.
Wodociąg nie zawodzi, nawet w największą suszę można tu liczyć na H2O. Przed Koniem rozdzielamy się na moment – razem z Marią mamy stare porachunki tuż pod pierwszym wodospadem. Jest tam porzucone stanowisko eksploracyjne. Dwa miesiące wcześniej dołączyliśmy je do miejsc, które koniecznie trzeba posprzątać. Stary, podeptany i spękany peszel o długości około 15 metrów, gumowy pozaginany wąż, dwa potargane wory transportowe, gumowa lewa rękawica, trzy NRC-ety, które raczej przypominają folię budowlaną, niż to czym kiedyś były, bardzo stara obrośnięta błotem lina – oplotu nie widać, więc nie wiadomo z której jest dekady. Najciekawszy jest stary metalowy koszyk, taki jaki w dzieciństwie widziałem u dziadków obok pieca kaflowego, opalanego węglem. Poza tym, że zarośnięty mieszaniną urobku i rdzy to wygląda całkiem dobrze. Jest trochę jak cały ten nowy „badziew”, który nas otacza – pojadę trochę prywatą i wymienię tylko dwie zużyte w ciągu dziesięciu miesięcy uprzęże, dwie rolki oraz amerykańskie „niezniszczalne” buty, które nie wytrzymały nawet dwóch akcji. Wracając do koszyka, to chyba go skrzywdziłem stawiając w jednym szeregu z bardzo uznaną marką. On służył przez wiele miesięcy eksploracji w skrajnie trudnych warunkach, a potem przez wiele lat czekał na litość. Niestety trudy transportu zmieniły go w „krwawą” miazgę. Na miejscu zostawiamy małą łopatkę i grabki, może ktoś jeszcze kiedyś będzie chciał tu poeksplorować. Całe śmietnisko zapełnia nam trzy wory. Targamy je pod Konia do wodociągu, a zgarniemy w drodze powrotnej. Czas przerwać restowanie reszty grupy oczekującej na Suchym Biwaku.


Lecimy na dół – Krucha Dwudziestka zawsze robi wrażenie, w dół jest ok, na powrocie będzie zabawa. Potem śliskie, ubłocone zejście z kawałkiem liny do pomocy, niczym wysłużony Anioł Stróż z demobilu, następnie pięknie meandrujące przełazy, II Wodospad, III Wodospad, Pętla w Oknie, Marmit i jest II Biwak. Krótka przerwa, dosłownie dwie minutki na małe co nieco i pędzimy dalej, żeby nie ostygnąć. Jest moc, jest motywacja, zespół działa jak dobrze naoliwiona maszyneria. IV Wodospad, Pochylnia i Trawers nad Studnią Wiatrów. Ciekawe o co chodzi z tą nazwą – ruch powietrza, czy może czynność fizjologiczna? Biorąc pod uwagę ułańską fantazję eksploratorów wszystko jest możliwe. Błotne Łaźnie, tym razem lekko podsuszone, pięknie „kleją”. Jest mięciutko i bardzo przyjemnie. Parszywa Siedemnastka i znowu rozkmina – skąd ta nazwa – długość liny czy nieletnia niewiasta o wyjątkowo paskudnym usposobieniu?


Jest i cel naszej wyprawy – Dziadek. To bardzo przyzwoity syfon, estetyczny, fotogeniczny, obszerny. Bliskość wodospadów zagłusza wszystko, nawet własne myśli.


41 lat temu Zdzisław Glanowski wraz z Antonim Bąkiem dotarli tutaj po przenurkowaniu Syfonu Dominiki, następnie Beaty, w końcu nieprzebytego wcześniej syfonu Dziadka i stanęli pod Parszywą Siedemnastką… Wtedy jeszcze nie znano przejścia przez Błotne Łaźnie. Co czuli? Jacy byli? Jakie mieli marzenia? Prawdopodobnie nie różnili się od nas w żaden szczególny sposób i tak jak my, byli grotołazami. No, może jednak jest coś, co nas różni – to byli odkrywcy, eksploratorzy na miarę swoich i obecnych czasów. Nie zapominajmy o tym, bo to ważne, Dziadek to konkretny człowiek z krwi i kości. Na marginesie dodam, że próbowałem skontaktować się z Dziadkiem, pogadać o roku 1981. Wiem, że mieszka w Warszawie, ten rok to jego osiemdziesiąte urodziny. Szkoda, że nie udało nam się porozmawiać.
Wracamy do 2022 roku, jest radość. Przychodząc tu w towarzystwie Ani i Miśka spłaciłem dług wobec Marii, która mnie tu przyprowadziła rok temu. Ona prowadząc mnie spłacała dług Jurkowi Ganszerowi i Frytce, z którymi była tu po raz pierwszy, i tak to się właśnie kręci.


Schodząc pod ziemię, stanowimy zespół, dbamy o siebie nawzajem, wspieramy się. Być może na powierzchni jesteśmy ludźmi z innych „galaktyk”, jednak w obliczu ciemności wszyscy jesteśmy równi.
Trzeba ruszyć tyłki, musimy iść dalej, a właściwie to wracać. Postanawiamy, że przodem pójdzie Ania z Andrzejem – nasze klubowe speleomałżeństwo, mają podobny rytm, poruszają się szybko i cicho. Andrzej jest doświadczonym grotołazem, Ania natomiast ma naturalny dar. Bardzo przyjemnie jest obserwować ten duet w akcji. Następnie idzie legendarny Misiu – typowy zakopiański „typiarz” – błysk w oku i pewność siebie, jednocześnie głęboka, góralska wrażliwość. Jak sięgnę pamięcią, to od początku naszej znajomości gęba mu się „nie zamyko”, co nie jest niczym szczególnym. Znam wielu takich ludzi, ale Misiek jest inny – on cały czas gada o jaskiniach!
Ta wyprawa jest dla niego nadzwyczaj ważna. Trudno powiedzieć jak to się stało, może ktoś mu głupot naopowiadał, może się naczytał w Internetach, ale ta jaskinia przerażała go od samego początku. Miał z nią problem i trzeba było to przełamać. Nasza zdolność do robienia długich akcji jest tylko i wyłącznie w naszej głowie, jeśli czegoś boimy się w szczególny sposób, to spala nas wewnętrznie i nie ma innej rady, jak tylko podjąć wyzwanie. Michu bardzo dzielnie brał na klatę własne demony. Widziałem ile go to kosztuje. Wypuściliśmy go przodem zaraz za Anią i Andrzejem. Poniżej Pętli z Oknem jest rozgałęzienie – idąc w dół jest ono bardzo oczywiste, w górę, nie do końca. Główny ciąg kontynuuję się w zupełnie inne partie jaskini i komuś, kto jest tu pierwszy raz łatwo zboczyć z właściwej drogi. Skręcam bez zastanowienia w górę, i będąc już znacznie dalej słyszę głos Marii: „a co jeśli Misiek poszedł prosto”? Słyszę jej nawoływania… Odpowiada cisza.
Eeeee, to nie możliwe, byłby niedaleko – próbuję przekonać Marię. Jednak ona nie odpuszcza, jej siódmy, jaskiniowy zmysł każe jej celowo podążyć w złym kierunku i po chwili tracimy kontakt głosowy. To bardzo dziwne, ale głos rzucony w eter jaskini rządzi się swoimi prawami, czasami dobiega do nas z bardzo daleka i łudzi bliskością, a czasami przepada w bezkresnej ciszy, tuż za rogiem. Po kilku minutach Maria wraca, znalazła Miśka pędzącego w czeluść, odurzonego pięknem jaskini i zmęczeniem. Za chwilę dociera i on, na twarzy rysuje się wyczerpanie psychiczne i fizyczne. Mruczy coś pod nosem, że przeprasza, że za gruba akcja. Pocieszamy go, każdemu może się zdarzyć. Liczy się zespół i skupienie na tym co należy zrobić w ciągu najbliższych minut. Teraz nie spuszczamy już Miśka z oka, przed nami kilka trudności. Włączamy tryb „automatycznego pilota” i lecimy za Anią i Andrzejem – trochę czasu minęło i nie byłoby dobrze, gdyby musieli na nas czekać zbyt długo. Wszyscy jesteśmy mokrzy, a cieplej będzie dopiero na powierzchni. Spotykamy się w wodociągu, podejmujemy depozyt śmieciowy pod Koniem. Teraz już tylko do góry. Ja i Maria deporęczujemy. Na powierzchnię docieramy około północy, jest piękna, tatrzańska noc. Trzeba się ogarnąć, nawodnić. Herbatka w termosie jeszcze ciepła, wegańskie kanapeczki smakują wyśmienicie. Wszyscy jesteśmy odurzeni akcją, dotykiem ciemności, zmęczeniem oraz przyjemną temperaturą. Akcja trwała trochę ponad dwanaście godzin, mamy 11 kg śmieciowych łupów. Ania i Misiu dopisują na swoje konta Dziadka. Całkiem przyzwoicie jak na dopiero co upieczonych grotołazów.


Sławku, to co robiliśmy na kursie ma sens – większość z nas jeszcze rok temu nadawała się tylko na spacer po Dolinie Kościeliskiej.


Iza, dziękuję za pomoc i informacje o Dziadku, jestem Twoim dłużnikiem.
Dla wszystkich jest oczywiste, że Iza Luty jest przyjacielem Speleoklubu Tatrzańskiego.


Paweł Chrobak ST