Maria W. SBB
Paweł Chrobak ST.

Plan na 22 października 2022 był zupełnie inny. Miała być – „Sława, blichtr i pieniądze? Nie sądzę”, czyli epilog „Trawersu śmieciowego”, jako kompilacja szeroko zakrojonej międzyklubowej akcji wymiany olinowania na „Ekstazie”. Niestety, czasem bywa tak, że to nie ręka uderza młotkiem, tylko młotek w rękę eliminując skutecznie jej właściciela, będącego absolutnie niezbędnym elementem planowanej akcji. Ostatecznie wszystko zostało przesunięte na 5 listopada. Niestety okrutny los sprawił, że w tragicznych okolicznościach i ten termin został odwołany ale to już zupełnie inna historia. Nam pozostał w zanadrzu wolny weekend. Trzeba było połączyć kropki jak w dziecięcej łamigłówce. Gdzie są liny? Gdzie jest jaskinia, w której nas jeszcze nie było? I co możemy zrobić w ulubionym dwójkowym składzie, czyli ja i moja NPnŚ (Najlepsza Partnerka na Świecie) – Maria. Nie trzeba było sztucznej inteligencji – cała masa klubowych lin i karabinków była zdeponowana bardzo blisko Ratusza Mułowego, czekała na zlitowanie – transport na dół w celach higienicznych. Maria była tam tylko raz, z własnym kursem, ja nigdy. Ptasia Studnia, o tym, że jest to must have każdego grotołaza nie muszę chyba pisać, ale o tym jak bardzo ważna jest dla mojego klubu ST PTTK i owszem, napiszę.

Plan jest prosty – robimy rekonesans, czyli Stare Dno z górnego otworu przez słynną Studnię Taty. Już samo podejście robi ogromne wrażenie; znana wszystkim grotołazom ścieżka do Marmurki, potem odejście w prawo, grańka, i zejście zaraz obok zawsze zachęcająco „szeptającego” otworu Małej w Mułowej. W pobliżu mamy depozyt linowy, pieczołowicie schowany w skalnej ścianie, robiłem to osobiście wiec idę w ciemno. Śnieg, który postraszył we wrześniu, ostał się jedynie w zacienionych żlebach oraz pod ścianą, pod którą schowałem cztery wory z linami. Patrzę w to miejsce i oblewa mnie zimny pot, nie zabrałem łopatki, nie przypuszczałem, że będzie potrzebna. Nie ma rady, trzeba je będzie wydrapać pazurami. Idę w stronę depozytu. Potykam się o kurtkę, trochę złachana, wyblakła i jakby lekko nadpalona, ale NorthFace. Parę metrów dalej leży czapka, a z boku rękawiczka, jest i druga, ale zupełnie inna i też prawa. To nas uspokaja bo już zaczęliśmy się rozglądać za właścicielem znalezionych fantów. Docieram pod skałę, na szczęście jej temperatura stopiła śnieg i u podnóża jest szczelina w głębi której widać depozyt. Kilka minut i jesteśmy w „Przebieralni Sądeckiej” – jednej z najpiękniejszych w naszych Taterkach, eksponowana w kierunku Świstówki z zapierającym dech widokiem.

Od otworu dzieli nas trochę ponad 50 metrów; można je pokonać w dwóch wariantach: letnim i zimowym, do obu trzeba sporego kawałka sznurka. Aura jak na październik jest łaskawa, cieplutko, więc pójdziemy letnią drogą. Na razie krótki rest, posiłek i ceremonia przebierania się, szpejenia i przygotowania lin. To ważny moment – jak w dawnych czasach odprawa na granicy. Zbieramy myśli, przyzwyczajamy ciało do działania w kombinezonie i rękawiczkach, przechodzimy na tryb jaskiniowy, skupienie na tu i teraz, żadnych błędów, automatyzm ruchów.

Spacer po powierzchni w pełnej krasie i dźwiękach jaskiniowego sprzętu brzmi jak uwertura. Jest i otwór. Przekraczamy granicę, włączamy czołówki, podmuch z wnętrza ziemi otula nas i wprowadza w stan lekkiego podekscytowania. Zupełnie podświadomie odczuwam historię tego miejsca.

10 lipca 1960 roku.
Jest chłodno, pełne zachmurzenie, wilgotne powietrze stoi w miejscu. Znacznie niżej majaczy dno Wielkiej Świstówki. To dobry wybór na solowe wspinanie. W takich miejscach Janusz czuje się najlepiej – nie trzeba nic rozpamiętywać, na nikogo czekać ani uważać, nikt się nie wymądrza, z nikim nie trzeba prowadzić jałowych rozmów, tylko on i skała. Każdy metr w górę cieszy tak jak następny dzień darowanego życia. Buzuje w nim energia. Pomimo ekstremalnego wysiłku radość rozpiera mu płuca i popędza w górę. Po zachodniej stronie Ratusza Mułowego, po około trzystu metrach od początku wspinaczki, jego uwagę przyciąga ogromna szpara w ścianie. Kilka energicznych ruchów – jest dziura, prowadząca w ciemność. Janusz nie odczuwa strachu, ciekawość pcha go w głąb. Bierze w garść większy kamień i ciska w nicość, mijają sekundy zanim rumor ustaje na dobre. Tak zaczyna się w jego życiu nowa, wielka miłość …nazywa się Ptasia Studnia, teraz już wie na co poświęci następne lata swojego życia.


Czas zjechać w dół. Na dobry początek Maria prowadzi studnię zlotową. W Tatrach Zachodnich zlotówka kojarzy się raczej z krótkim sznurkiem – 10, góra 20 m, po którym dopiero zaczyna się zabawa. W Ptasiej Studni jest inaczej, na początek potrzeba 78 metrów liny, my wrzucamy naszą 95. Wg trochę nieaktualnego już szkicu po 22 metrach jest tylko jedna przepinka. Okazuje się, że poniżej, można skorzystać z dwóch kotw HSA, ale trzeba o tym wiedzieć, żeby się wcześniej rozbujać, bo inaczej są one poza zasięgiem. Mijamy je bez żalu, jest nas tylko dwoje, wielkiej różnicy na powrocie to nie zrobi. Prawie nowy Unikor 8,5mm jedzie w rolce jak marzenie, tęskniłem za takimi zjazdami od wakacyjnej wyprawy do Gouffre Berger. Jadąc w dół trzeba bardzo uważać – kilku naszych skrzydlatych koleżków upodobało sobie ścianę dokładnie w linii zjazdu, wisząc tam w najlepsze dodatkowo do góry nogami. Do następnej 40-tki jest bardzo blisko, znowu prowadzi Maria – ma silne postanowienie odświeżenia swojej lekko „przyrdzewiałej” sztuki poręczowania. Każdy następny „tatrzański pośredni” jest ładniejszy, to jest jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina. Ona jest jednak w 100% troglofilem. Króciutki spacerek i jest Studnia Palidera, jak na specyfikę tej jaskini to takie prawie nic, niespełna 30 metrów, ale jestem bardzo ciekawy tego miejsca. Poznałem Władka osobiście na obchodach 70-lecia ST. Polecieć w tej studni na sam dół i przeżyć?!!! Że niby obejmował drabinę podczas lotu? Przecież tu jest pion! Od razu przed oczami mam swoją przygodę paralotniową z Bassano – 400 metrów w negatywce do samej ziemi! Nie było okazji, ale kiedyś chętnie zapytam, czy dla niego czas też nagle zwolnił i każda sekunda trwała wieki. My nie pójdziemy w jego ślady, dla nas Studnia skończy się kilka metrów nad dnem. Prowadzę ja. Lubię się „po-wahać”. Dwie pierwsze próby nieudane, to wredne miejsce do wahania, mało chwytów, za trzecim razem trafiam jednak jak należy – klinuję się ciałem i okno jest moje. Z tego miejsca od Sali Dantego oddziela nas już tylko krótka linka.

Dlaczego sala Dantego? Zawsze fascynowały mnie nazwy nadawane w Jaskiniach. Te z lat sześćdziesiątych, jeśli nie miały na celu upamiętnienia odkrywcy, jego żony bądź nowego potomka lub po prostu zasłużonego kolegi klubowego, to zawsze cechowały się wyjątkową kreatywnością oraz wszechstronnym wykształceniem autora. Sala Dantego jest jak żywcem wyjęta z Boskiej Komedii – jest tam wszystko o czym marzyć może grotołaz, ale najważniejsze, że wychodzą z niej dwie głębokie studnie. W lipcu  1965 roku Janusz Flach razem z Edwardem Chełpą i Apoloniuszem Rajwą dotarli tu po raz pierwszy. Teraz to miejsce jest przejrzyste i czyste, a wejścia do obu studni zachęcające. Wtedy wyglądało to inaczej – rynna pełna luźnych kamieni i głazów. Janusz Flach strącił do każdej po większym głazie i ostatecznie wybrał zjazd do krótszej, później nazwanej Studnią Flacha. Zjazd do drugiej, głębszej wydawał się o wiele bardziej ryzykowny. Gwoli ścisłości przypominam, że w tamtych czasach nieznana była jeszcze technika odcinkowa, po prostu rzucało się linę i jechało na dół, a kolega na górze ubezpieczał na drugiej niezależnej linie. Na dół zjechali Janusz i Edek, Poldek pozostał na asekuracji aby następnie podać kolegom drabinki do odwrotu. To byli goście z żelaza, oceniali ryzyko i je podejmowali. Skąd biorą się tacy niezłomni ludzie? 

Noc z 27 na 28 maja 1946. Las pomiędzy wsiami Treszczany i Podhorce, 6 km od Hrubieszowa. Jest ciepła wiosenna noc, wszystko pachnie, kwitnie, żyje, tylko ta cholerna wojna niby się skończyła ale nie dla wszystkich. Osiemnastoletni  „Pazur” walczy w WiN-owskim oddziale porucznika „Młota”. 

To będzie wyjątkowa akcja , po latach bratobójczej walki po raz pierwszy ramię w ramię będą walczyć z oddziałami UPA przeciwko wspólnemu wrogowi. Poza nimi są tu jeszcze oddziały „Hela”, „Wiktora”, „Ślepego”, „Kota” i „Kalifa”. W innej części lasu skoncentrowały się cztery ukraińskie sotnie: „Dudy”, ”Dawyda”, „Jara”, „Czausa” oraz bojówki SB OUN. Wszyscy dowodzeni przez „Priwę”. W sumie około 400 zaprawionych w bojach żołnierzy. 

Dwudziestopięcioosobowy Oddział „Młota” wyznaczono do zdobycia Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Jest północ, w towarzystwie dwóch oddziałów ukraińskich przekraczają most na Huczewie od strony Sławęcina. Słychać tylko miarowy i nieregularny przytłumiony tupot i przyśpieszone oddechy. Jeden z oddziałów ukraińskich odłącza się i udaje w kierunku Komisji Wysiedleńczej, pozostali przekraczają most Chełmski i wkraczają do miasta. Skręcają w ulicę Partyzantów, zatrzymują się czterdzieści metrów od koszar NKWD i trzydzieści od UB. Kilku żołnierzy od „Młota” bierze od UPA  zaimprowizowaną wyrzutnię na poniemieckie nobelverffery i udaje się na dach Spółdzielni „Społem”. Wszyscy nerwowo oczekują sygnału rozpoczęcia akcji, która się opóźnia. W końcu ukraiński oddział odpala pierwszego „zwena torpedowego” i zaczyna się strzelanina. Adrenalina uderza w żyły. Zaraz potem chłopaki z dachu odpalają dwie torpedy w kierunku UBP, jedna trafia dokładnie w gabinet szefa PUBP. Zaczyna się krzyżowy ostrzał pięter gmachu. Wokół budynku stoi wysoki na 1,5 metra mur z zasiekami z drutu kolczastego. Kilka kocy i płaszczy umożliwia sforsowanie muru i likwidację ostrzeliwującego się wartownika. Partyzanci wdzierają się do środka, ze schodów w ich stronę ktoś zbiega, ale to nie czas na zadawanie pytań,  pada strzał, postać osuwa się na ziemię, szybki rzut oka na ofiarę – ożeeszku….. to „Floresa” – sanitariuszka pojmana niedawno przez UB –  siostra członka WiNu, prawdopodobnie prowadzono ją na nocne przesłuchanie. Najwidoczniej musiał się zrobić bałagan po pierwszych strzałach i nie zauważona pobiegła w kierunku swoich. Nie ma czasu, trzeba atakować dalej, wszyscy biegną w górę po schodach, „Zdybek” likwiduje następnych czterech funkcjonariuszy, a reszta UBeków ucieka i ukrywa się po okolicy. Budynek jest opanowany. Dzięki wtyczce w osobie klucznika Władysława Wasilczuka, sprawnie uwolniono wszystkich 20 więźniów.    

Druga lufa, z której Janusz zrezygnował, to  Studnia Taty, nazwana tak na cześć Edwarda „Taty” Winiarskiego – to 78 metrów pionowego zjazdu z tylko jedną przepinką, mniej więcej w połowie. I to jest właśnie nasza droga. 

Gdzieś z tyłu głowy kołatało mi się  ostrzeżenie, które dostaliśmy przed wyjściem, że na Tacie trze lina. Maria czyni honory i jedzie pierwsza. Dociera do przepinki, jadę za nią, odległość spora, ale akustyka studni pozwala mi zrozumieć wołanie Marii: „uważaj … lina trze”. To twarda zawodniczka, z  powodu jakiegoś lekkiego kontaktu liny ze ścianą nie robiłaby larma. Przepinam się i jadę kilka metrów. Ściana ucieka spod nóg i teraz na własne oczy widzę i czuję jak lina po niej jeździ, W zasadzie  jest gładko, ale wiem, że problem zacznie się jak będę niżej i lina zacznie pompować, jeszcze gorzej będzie przy podchodzeniu – 40 metrów liny potrafi naprawdę się naciągać i przyprawić mniej odpornych o chorobę morską. Nie ma co, tyle ekip przed nami to zrobiło więc dlaczego nie my, ale i tak odbiera mi to beztroską radość ze zjazdu. W  tym miejscu swoje dno ma również Bazylika, jeszcze tylko krótki zjazd i jest Stare Dno „-255m”; od razu nasuwa się refleksja, ile ciężkiej pracy i wolnych dni poświęcili pierwsi zdobywcy żeby tu dotrzeć?!  

Pamiątkowa fotka przy uroczym syfonie i wracamy. Musimy iść dalej,  lina na Tacie  tarła w dół więc w górę będzie tarła jeszcze bardziej. Maria jako lżejsza idzie na pierwszy ogień, przy przepince improwizuje osłonę liny z taśmy i wora. Linaaaa wolnaaaa! Idę, dopiero po 30 metrach widzę, że wykonała kawał dobrej roboty. Teraz już będzie bezstresowo. 

19 września 1965. 

Wczesny poranek. Koleby przy Ciężkim Stawie. 

Trzy dwuosobowe ekipy z SGT (Samodzielnej Grupy Taternickiej). Barański z Weselim poszli na Rysy, Czarniak z Olszewskim na Ciężką Turnię. Janusz Flach wraz z  Edkiem Chełpą wybrali Galerię Gankową, drogę Łapińskiego i Paszuchy.  

W miarę dnia pogoda zaczęła się psuć, w południe zrobiło się zimno i zaczął padać deszcz. 

Ściana galerii całkowicie zakitowana chmurami; podobno jeszcze o godz.16-ej nawiązano kontakt głosowy ze wspinaczami. Czas płynął nieubłagalnie, po zmroku ściany pokryły się lodem i zaczął padać śnieg. 

Janusz Flach – zakopiańczyk z wyboru i miłości do gór oraz Edward Chełpa już nigdy nie wrócili… 

W jaskini spędziliśmy 5 godzin. Dni są coraz krótsze, ale załapaliśmy się jeszcze na ostatnie jasne chwile. Zanim byliśmy gotowi do odwrotu zrobiło się ciemno i mgliście. Fajnie się szło do góry na lekko, ale teraz, niestety sznurki trzeba znieść na dół w dodatku mokre. Policzyliśmy, że nasze dwa plecaki i dwa wory ważyły w sumie 50 kg, enigmatycznie powiem, że powrót był ciężki. 

Podsumowanie. 

Pozwoliłem sobie wpleść w sprawozdanie wyjątkową postać Janusza Flacha vel „Pazur”. 

Gdyby odjąć czynnik dzielącego nas czasu mógłbym powiedzieć, że to mój kolega klubowy i jest to dla mnie ogromny zaszczyt. Niestety bardzo trudno było zdobyć informację o tym wyjątkowym człowieku. Zginął bezpotomnie, pochodził z terenów kresowych. Wiemy na pewno, że jako bardzo młody człowiek, prawdopodobnie jeszcze nieletni, był członkiem oddziału specjalnego WIN w powiecie hrubieszowskim, służył jako podkomendny por. Henryka Lewczuka vel „Młot”. Odział ten był jednostką lotną, a jego członkowie jako spaleni i poszukiwani przez UB nie mogli pojawiać się w miejscu zamieszkania. Oddział specjalizował się w zasadzkach na funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa oraz uwalnianiu pojmanych członków WIN z więzień lub konwojów. Nie mam pewności czy Janusz uczestniczył w słynnej akcji zdobycia Hrubieszowa, ale istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że tak. Ciekawostką jest to, że po drugiej stronie barykady stał dowódca zwiadu 5 pułku, który miał chronić teren Hrubieszowa – por. Wojciech Jaruzelski, prowadził nieudolny pościg za oddziałami, które zdobyły Hrubieszów. W 1947 korzystając z amnestii  oddział „Młota” ujawnia się i składa broń. Dowódca, rok później, w obawie przed aresztowaniem, ucieka do Francji, gdzie kończy karierę jako dyrektor Centrum Obliczeń Komputerowych w Fountainebleau pod Paryżem, a w 1992 wraca do wolnej Polski i angażuje się w życie polityczne. Jaka była droga Janusza do Zakopanego, trudno w tej chwili ustalić. Z całą pewnością podjął i skończył studia inżynierskie, wiemy że  pracował w PKL jako z-ca dyrektora ds. technicznych i jednocześnie każdą wolną chwilę spędzał w skałach, kochał wapień. To nie były dobre czasy na otwarte opowiadanie o swojej historii. Janusz był pod stałą obserwacją służb wojskowych i nie tylko, wielokrotnie odmawiano mu publikacji jego artykułów, jeszcze w 1988, czyli 23 lata po tragicznej  śmierci u schyłku PRLu, wydawnictwo wojskowe celowo zmieniło nazwę „Komin Flacha” na „Łamany Żleb”. Janusz Flach był człowiekiem renesansu, interesowało go życie i czerpał z niego garściami, jako żeglarz, prawdopodobnie szybownik, taternik i ostatecznie grotołaz. Miał  dar przyciągania ludzi i zarażania pasją oraz ogromną charyzmę.  Poza drogami i studniami jego imienia pamięć o Januszu ma teraz adres  na Nowym Cmentarzu w Zakopanem, przyjaciele ufundowali mu nagrobek, który swoim kształtem przypomina Galerię Gankową. 

JANUSZ FLACH VEL „PAZUR” –  PAMIĘĆ I CHWAŁA 

Paweł Chrobak 

Korekta Teresa Ligas 

Wsparcie historyczne: Apoloniusz Rajwa, Sławomir Heteniak 

Materiały źródłowe: 
https://podziemiezbrojne.ipn.gov.pl/zol/biogramy/91260,Por-Henryk-Lewczuk-Mlot.html
https://drytooling.com.pl/serwis/art/artykuly/1143-o-kolejce-sprzed-po-wieku 
https://24tp.pl/n/97572