Maria W. SBB,
Paweł Chrobak ST
24 lipca 2023

Stoimy w gotowości do działania nad studnią zlotową Jaskini Wielkiej Litworowej. Tego lata wszystko poszło nie tak. Nasze wielkie plany musiałem złożyć na ołtarzu lojalności wobec najbliższej rodziny i zrobiłem to bez mrugnięcia okiem. PSM ma miliony lat, poczeka na nas. Postać Janusza Śmiałka, któremu miał być poświęcony wyjazd, jest już tak samo ponadczasowa jak i jaskinie, które zdobywał. Pozostała tylko wewnętrzna złość i niedosyt. Gdy tylko sytuacja zdrowotna mojego ojca ostatecznie się ustabilizowała, wykroiliśmy 6 dni z końcówki lipca i postanowiliśmy dać sobie w kość. Na pierwszy ogień wyciągamy największy kaliber w naszym tatrzańskim arsenale, czyli przejście systemu Wielkiej Śnieżnej od Wielkiej Litworowej do dna w Syfonie Dziadka i z powrotem. Tym razem bez przewyższenia, tak po prostu. Skład naszej wyprawy jest oczywisty, dobrze wiemy, że takie akcje najlepiej robić w dwójkowym sprawdzonym zespole. Na moją propozycję Maria odpowiedziała z iskierkami w oczach „dobra, zróbmy to”. Taka „baba” to prawdziwy skarb.

Na początek sznurki do Litworki. Tu muszę podziękować klubowym kolegom. Niezawodny jak zawsze Andrzej dostarczył liny i karabinki Michałowi „Miśkowi” Różańskiemu, a ten na dzień przed naszą akcją wraz z kolegą Konradem Dyrczem z Verticala wynieśli liny i zaporęczowali nam elegancko dziurę do samej Sali Pod Płytowcem. Przy okazji chciałbym zauważyć, że młode pokolenie grotołazów nie patrzy już na przynależność klubową czy dawne animozje, tylko najzwyczajniej w świecie działa razem. Piękne to.

Ruszamy o równej trzynastej, w PRL-u od tej godziny można było w sklepie nabyć napoje wysokoprocentowe, czas na zaspokojenie i naszego nałogu. Na pierwszej pięćdziesiątce przemiłe
spotkanie, to Michał Zmarz wraca z grupą GOPR z małej wycieczki. Wyjątkowy instruktor i człowiek, spotkanie z nim zawsze poprawia nastrój, wprowadza spokój i jest dobrą wróżbą na dalszą drogę. Nie obyło się bez zabawnej sytuacji, kiedy jeden z wychodzących kolegów nie patrząc na nas zawołał „szybciej, bo tu chłopaki czekają”, Maria z nieukrywanym rozbawieniem odpowiedziała „spokojnie”. Pod studnią następni koledzy zapytali „dokąd?” , odpowiedź była oczywista „daleko, dalej się nie da”…


Droga w dół.
To kwintesencja tatrzańskich jaskiń. Najpierw egzamin z orientacji w Partiach Zakopiańskich, jazda w Maglu, patent żeglarski w Lagunie, a potem już ciasno, coraz ciaśniej, bardzo ciasno. Lecimy w dół jak
opętani. Nasz pierwszy system niecałe dwa lata temu to była prawdziwa wyprawa w nieznane. Teraz,
bogatsi o 12 wyjść w ramach sprzątania Nowego Biwaku i Partii Krokodyla, czujemy się jak w domu.
Dwie rzeczy się zmieniły: jest o wiele czyściej oraz „nowa” lina na Mokrej Studni, którą zawdzięczamy
Sylwii z Witowa i Chomiczkowi. Stara miała paskudny węzeł dwa metry nad spągiem, który trzeba było pokonywać w strugach deszczu jaskiniowego – dzięki serdeczne, to duża ulga. Na Nowy Biwak zaglądamy przelotem, żeby przywitać się z „gołą babą”, do dna jeszcze daleko. Partie Przykrości jakby bardziej podlane, normalnie można tu się zaprzeć po skosie i jakoś przecisnąć się w miarę na sucho. Tym razem moczymy się niemiłosiernie. Zacisk w Małym Błotku pokonywany bez wora pełnego śmieci to dziecinna igraszka. Przejście od połączenia z głównym ciągiem do Dziadka to już formalność. Po drodze zaglądam z ciekawością do Studni Wiatrów, niedługo tu wrócimy. Jeszcze tylko zaliczam cios w biodro na błotnych zjeżdżalniach i jest Syfon Dziadka, który osiągamy w czasie pięć i pół godziny. Zaskoczyło nas to bardzo, nie przypuszczaliśmy, że to dla nas możliwe. Zasłużyliśmy na i-qosa. I tu zaczyna się seria niefortunnych zdarzeń, I-qos pomimo zabezpieczeń zamókł i odmówił współpracy. To było bardzo niemiłe z jego strony. Nie ma co, wracamy.

Droga w górę.
Grawitacja zaczyna grać w drużynie przeciwnej, tempo wyraźnie spada. W drodze do Nowego Biwaku
pojawiają się pierwsze symptomy zmęczenia i wychłodzenia. Marzymy o ciepłej i słodkiej jak cholera herbatce. Niestety, ledwo udaje się okiełznać palnik, ogień cały czas wyskakuje na połączeniu z pojemnikiem na gaz, na domiar złego okazuje się, że herbata się skończyła. Pozostaje tylko czerwony
barszczyk, który smakuje parszywie. Popełniamy pierwszy błąd taktyczny, postanawiamy przykryć się folią NRC i chwilę odpocząć. Zrobiło się z tego półtorej godziny, podczas których zamiast się ogrzać, wychłodziliśmy się jeszcze bardziej. To zaważyło na dalszym spowolnieniu tempa. Było oczywiste, że teraz zaciski będą bardziej oporne. Ja, jak przystało na „pojazd ponadgabarytowy”, regularnie ściągałem uprząż, Maria jako idealna rozmiarówka jaskiniowa radziła sobie z całym szpejem na sobie i tylko jej szpejarka nie chciała współpracować. Na moje szczęście dopracowaliśmy się systemu współpracy na najtrudniejszym dla mnie zacisku. Zawsze mam tam problem na powrocie, czyli jak już zmieszczę klatkę piersiową spuszczając całe powietrze z płuc, to wtedy kończy mi się możliwość zaparcia nogami, żeby przepchać się kilka centymetrów. Tym razem Maria czekająca za zaciskiem przypięła mnie do swojej lonży i zapierając się nogami pociągneła mnie w górę. Proste i genialne – to się nazywa praca zespołowa! Dzięki Kochanie.

W Lagunie mentalnie zaczynam czuć, że już blisko do wyjścia. To chyba drugi błąd, który sprawił, że zamiast się bardziej skupić, straciłem czujność. Nawet nie wiem kiedy, ale na pewno gdzieś w Lagunie, urwałem swoją zapasową czołówkę. Znalazcę bardzo proszę o usunięcie „śmiecia” z jaskini i z góry serdecznie dziękuję. Szczelina Agonii, Elektromagiel i Magiel idą nadspodziewanie dobrze. Niestety moja główna czołówka zaczyna świrować. Zmieniam baterię – nie pomaga – działa tylko wtedy, gdy trzymam wciśnięty włącznik, jak tylko go puszczam, zapada mrok. To przestaje być śmieszne. Jesteśmy zespołem, jedno za drugie odda życie, a co dopiero światełko, przejmuję więc zapas Marii. Teraz już wiem, że każda następna akcja odbędzie w towarzystwie dodatkowego, drugiego zapasu.

Tak naprawdę po dzień dzisiejszy nie rozumiem, co wydarzyło się dalej. Zgubiliśmy się pomiędzy
Maglem, a Partiami Zakopiańskimi. To śmieszne, głupie i trudno mi znaleźć jednoznaczne wytłumaczenie… Nie zmienia to faktu, że krążyliśmy jak bezbronne ślepe kocięta we mgle. W końcu zadziałał „jaskiniowy nos” oraz upór Marii i dotarliśmy do ogromnej wanty, przez którą wchodzi się do Zakopiańskich… po to, żeby znowu zatracić się w labiryncie. To było irytujące. Kolejny raz moja partnerka wyprowadza nas z matni. Droga z Sali pod Płytowcem to już formalność, jedynie deporęcz zajął trochę, a ponieważ potrzebowaliśmy tych lin, więc musiały wyjść z nami. Na powierzchnię wychodzimy po 24 godzinach. O wiele za późno, tutaj kończy się właśnie okno pogodowe, o czym oświadczają nam grzmoty i deszcz. Nawet nie próbujemy się przebierać, zbieramy swoje graty, czyli każdy po worze z linami i tak jak nas z obrzydzeniem wypluła jaskinia, idziemy w kierunku Nadkotlin. Tam mamy zostawić część lin, które będą potrzebne do następnej wakacyjnej akcji. Niestety robi się totalna dupówa, jesteśmy zmuszeni schować depozyt w jakimś leju i wracać. Los się uśmiecha do nas pod Kobylarzem, wychodzi słońce, to ostatnie jego podrygi przed nadchodzącym załamaniem pogody. Wykorzystujemy ten moment na odpoczynek i przebiórkę , potem będzie jeszcze pół godziny na sen na Przysłopie Miętusim i w towarzystwie lekkiej mżawki docieramy do auta. Tym razem udało się wrócić do domu z systemu nie rozbijając samochodu, brawo ja! Nasz urlop trwa, w planie następna akcja, trzeba się ogarnąć i stanąć do wyzwania.