Maria W. SBB,
Paweł Chrobak ST.
Jaskinia typu gouffre rozpoczyna się systemem dużych studni, które schodzą do poziomu potoku podziemnego. W strefie potoku podziemnego jaskinia „wypłaszcza się”, występują kaskady, meandry, rozlewiska wody.
24 maja 1953 r. grupa francuskich geologów z Grenoble (Joseph Berger, Louis Eymas, Marc Jouffray i Géo Mathieu) odkrywa jaskinię Gouffre Berger. Już w następnym roku osiągnięto największą wówczas na świecie głębokość -903 m.
Latem 1956 r. międzynarodowa wyprawa, w skład której wchodziło również pięciu polskich speleologów pod kierownictwem Kazimierza Kowalskiego, dotarła do syfonu końcowego na głębokości -1122 m. Tytuł najgłębszej jaskini Świata Gouffre Berger dzierżyła do 1966 r. Kazik Szych opowiada, że Janusz Śmiałek zawsze powtarzał: „…Gouffre Berger jest najpiękniejszą jaskinią Świata, a jaskinia Śnieżna jest jej miniaturą…”. Jako naoczny już świadek absolutnie się z nim zgadzam.
Plan na wakacje był jak zwykle ambitny. Moje ulubione przysłowie „chcesz rozbawić Pana Boga? Powiedz Mu, jakie masz plany” niestety i w tym przypadku się sprawdziło. Z czegoś trzeba było zrezygnować, coś skorygować i ostatecznie zostało to, co najważniejsze, czyli wyprawa do Gouffre Berger.
Organizacja wyjazdu dla dwuosobowego zespołu nie była trudna. Potrzebne było: 6 dni urlopu, zgłoszenie na akcję „BERGER 2022”, którą co roku organizuje Remy Limagne w imieniu Fédération Française de Spéléologie, coś, co mało pali i bezpiecznie przejedzie w jedną stronę ponad 1600 km, najlepsza partnerka na Świecie, trochę jedzenia, sprzętu biwakowego i… jazda!
Dla wszystkich, którzy nie mieszkają w miejscach występowania jaskiń, każda wyprawa do jaskini to swoista powieść drogi. Wyjazd do Francji – w porównaniu do skromnych 120 km, które mam w Tatry Zachodnie – to prawdziwa epopeja. W skrócie, przejazd do bazy w Autrans zajął 22 godziny.
Na Base Camp docieramy wieczorem w czwartek 4 sierpnia. Na początek formalności i oprowadzenie po zaimprowizowanym na pastwisku obozie. Są na szybko zbite z drewna dwie toalety, namiot z lodówką i stołem, drugi namiot z turystyczną kabiną prysznicową (ale za to z ciepłą wodą) oraz dość spore pomieszczenie, w którym rozwieszone są tablice z rozpiską planowanych wyjść do Gouffre Berger. Wszystko w wydaniu bardzo skromnym, ale w zupełności wystarczającym i ekologicznym. Obóz działa od 20 lipca do 10 sierpnia. W tym czasie jaskinia jest zaporęczowana i – po wysłaniu odpowiednio wcześniej zgłoszenia oraz opłaceniu kwoty 20 Euro od osoby – można iść do samego dna. O to właśnie chodzi. Jak co roku organizatorzy proszą o wynoszenie z jaskini przygotowanych śmieci.
Piątek to rest po podróży. Trzeba sprawdzić, jak dotrzeć pod otwór, najlepiej na lekko i na spokojnie. To był bardzo miły i upalny dzień.
Wieczorem o 18 odprawa dla wychodzących na następny dzień ekip. I tu ogromna niespodzianka! Okazało się, że w tym właśnie dniu organizator przewidział spotkanie z pierwszymi eksploratorami naszej jaskini. Dość sporo międzynarodowego towarzystwa. Niestety francuski jest mi tak samo znany jak klingoński, więc mogłem tylko obserwować, a było na co patrzeć. Opowieści, pytania, zdjęcia, autografy i przede wszystkim to wzruszenie w oczach tych ludzi, którzy pomimo tego, że wyglądali na bliżej 90-tki niż 60-tki, mieli ten zawadiacki blask na twarzy w trakcie opowiadania o swoich przygodach… W międzyczasie przez dolinę przetacza się burza. Tylko jedno pytanie do Remy`ego: „any resctricton for tommorow?”. Na szczęście Remy stwierdza, że ten deszcz niczego nie zmienia, jest krótki, od dawna nie padało, a więc możemy iść do samego dna. My idziemy spać, a Francuzi balują do samego rana.
Pobudka skoro świt, musimy przed 9 wjechać na przełęcz, o tej porze roku po tej wąskiej drodze kursuje pełnowymiarowy autobus i do godziny 18 nie należy wjeżdżać, bo może być nieprzyjemnie. Poza tym dziura czeka. O siódmej już wędrujemy, samo dojście do jaskini to bardzo przyjemny spacerek przez pastwiska pełne krów. Do samego otworu droga prowadzi przepięknym lapiazem. Obok otworu, nad równą jak stół skałą, rozciągnięta jest plandeka, a pod nią stolik z walizeczką, w której znajdują się: książka wejść i wyjść, spis telefonów alarmowych oraz kilka zalaminowanych przekrojów jaskini.
Czas, aby pogrążyć się w czeluść.
To chyba najlepsze miejsce, żeby opowiedzieć, skąd ten pomysł.
26 sierpnia 1966, jako czwarta, dno jaskini zdobywa dziesięcioosobowa wyprawa Klubu Wysokogórskiego z Polski. Na podstawie prawie stupięćdziesięciogodzinnej akcji powstaje opowieść autorstwa kierownika tej wyprawy Macieja Kuczyńskiego, opublikowana w 1972 roku pod tytułem „Czeluść”. To była moja pierwsza przeczytana książka o tematyce jaskiniowej. Rozpaliła moją wyobraźnię i zasiała ziarno, które powoli kiełkowało w mojej głowie. Ostatecznie stoję wraz z moją partnerką przed otworem tej legendarnej dziury i już za moment będzie nam dane przeżywać to, co było udziałem bohaterów książki…
Wraz z nami do wejścia przygotowuje się przesympatyczna para z Włoch: Davide i Angela Lotto, która ma w planie zejście pod Studnię Huraganu i powrót. Była jeszcze jedna ekipa francuska, która planowała działanie w dniu dzisiejszym, wykreśliła się jednakże z listy, prawdopodobnie po poniesieniu zbyt wielkich strat podczas całonocnej balangi. Są stąd, mogą sobie pozwolić na zmianę terminu.
Mamy dość spore wory, trochę żarcia, sprzęt biwakowy, dodatkowe wory na śmieci. W porównaniu z tym, jak objuczeni byli bohaterowie „Czeluści”, można powiedzieć, że idziemy na lekko. Plan jest bardzo prosty – docieramy do biwaku, zostawiamy balast i lecimy na dno, podczas powrotu biwakujemy, a potem wychodzimy na powierzchnię. Nie powinno nam to zająć więcej niż 30 h.
Zlotówka …. zaraz poniżej krótkiego sznurka leży opuszczona ta sama stalowa trójkątna klapa, która jest opisana w książce. Następnie Studnia Ruiza. Tu w szczelinie zostawiamy depozyt w postaci butelki coca-coli i czekolady. Na powierzchni jest upał, będzie miło wypić coś chłodnego po wyjściu i zjeść nieroztopioną czekoladę.
Pierwsze zaskoczenie – jaskinia jest zaporęczowana podwójnie, jeden sznurek bez przepinek do zjazdów, drugi z przepinkami do wychodzenia. Biorąc pod uwagę ilość ekip, która czasami się tu spotyka, jest to spore ułatwienie. Drugie zaskoczenie – w jaskini nie ma batinoxów. Całe poręczowanie wisi na sznurkach przewleczonych przez nawiercone w ścianie przelotowe otwory. Na początku trochę daje to po psychice, przyzwyczajonej do nierdzewnej stali w ścianach, jednak z czasem można przywyknąć.
Po Ruizie czas na Holiday, pokonujemy trzy uskoki, aby dotrzeć do ponad czterdziestometrowej Studni Cairna – sama radość z jazdy. Czas na meander, przepięknie wyżłobiony, wygodny, aż cisną się na usta słowa z „Boomera”: wożę się szeroko raczej… Jest i następna czterdziestka: Garby i pionowy zjazd bez przepinki. Oj, będzie co wychodzić…
Następna studnia to Gontard. Zaczynamy się przyzwyczajać do skali jaskini. Wszystko tu jest duże, ogromne i przestronne w porównaniu do tego, do czego przywykliśmy w Tatrach. Ciąg studni kończy najdłuższa z nich Aldo – 55 m zjazdu, a stąd jest już blisko do Wielkiej Galerii. Trudno znaleźć słowa, żeby ją opisać, jest naprawdę wielka – jakby nie z tego świata – nie ma swojego odpowiednika w naszych jaskiniach, nawet w skali mikro. To tak, jakby zmultiplikować salę Fakro i połączyć to w jeden wielki opadający ciąg. Wielką Galerię kończy Jezioro Cadoux, a za nim są Kaskada Małego Generała i Kaskada Tyrolki – jak wskazuje nazwa – tak się ją pokonywało przed laty, teraz idziemy po pięknie zaporęczowanej ścianie. Żeby nie zamoczyć nóg, przekładamy lonżę przez linę i wpinamy w punkt centralny.
Przechodzimy do Le Grand Eboulis, autor „Czeluści” nazwał tę część jaskini Wielkie Złomiska. Jest ona prawie tak długa jak Wielka Galeria, szeroka na 70 metrów i wysoka na 40. Jeśli porównać ją do jakichkolwiek „złomisk” w Tatrach to właściwie wygląda bardzo podobnie, tylko skala jest sto razy większa. Wydeptana ścieżka i towarzyszące nam od początku galerii odblaski sprawnie przeprowadzają nas optymalną drogą. Na końcu Złomisk, w miejscu zwanym w książce Obozem Angielskim, na poziomie prawie -500 m znajduje się biwak z pięknie zaimprowizowanymi boksami z folii NRC, wyściełanymi piankami. Tutaj deponujemy nasz sprzęt biwakowy i teraz już całkowicie na lekko …. musimy iść dalej.
Za biwakiem zaczyna się Sala Trzynastu, tak naprawdę to tylko kontunuacja Wielkich Złomisk, ale ze względu na szatę naciekową, która nie ma sobie równych, zyskała odrębną nazwę. Pełno tu wszelkiej maści stalagmitów, stalaktytów i makaronów w każdym rozmiarze i barwie. Rodzimej skały prawie nie widać.
Sala Trzynastu płynnie przechodzi w Salę Germain i znowu zaskoczenie – podłoże składa się z kaskadowo utworzonych niezbyt głębokich mis o pięknie zarysowanych brzegach, które trochę przypominają pola ryżowe, a trochę kratery na Księżycu. Dzisiaj w zdecydowanej większości są wysuszone. Kaskadowy spektakl kończy się 15-metrowym uskokiem Le Balkon, który jest jednym wielkim naciekiem. 250 metrów dalej napotykamy niezwykły twór, który Francuzi bardzo sugestywnie nazwali Vagin.
W stropie, z odwróconego do góry nogami wulkanu, wypływa silny pionowy strumień wody, żeby po 2 metrach wpaść z całym impetem do skalnej misy, której sam jest twórcą. Powoli zbliżamy się do Les Coufinades. Kiedyś pokonywano to miejsce głównie za pomocą pontonu, obecnie to uroczy park linowy. Wędrujemy po ścianach, a lustro wody znajduje się około dwa metry poniżej poręczówek.
Od teraz podziemna rzeka będzie nam towarzyszyć do samego dna. Jaskinia stopniowo podnosi nam poziom adrenaliny, kiedy rozpoczynają się kaskady. Na początek trzy niewielkie: Abelle, Claudine oraz Topographes. Bohaterowie „Czeluści” stoczyli tutaj bardzo mokry bój z naturą, poruszająć się głównie w strumieniach wody. My mogliśmy cieszyć się zjazdami obok strug wody, ot, zalety techniki odcinkowej.
Jest i Grand Canyon – szeroki na 40 metrów, wysoki na 60, upad 25°, ale za to nachylenie poprzeczne 40°. Jest długi na jakieś 250 metrów. Kończy go La Baignoire, czyli wanna. W tym miejscu, na głębokości -860 metrów, 56 lat temu nasi grotołazi założyli obóz, z którego atakowali dno. Następne w kolejności jest chyba najbardziej niesamowite miejsce w całej Gouffre Berger: Puits de l’Ouragan czyli Studnia Huraganu. To ogromny wodospad, który spada z wysokości 60 metrów, robiąc przy tym huk zagłuszający myśli, a impet spadającej wody powoduje ruch powietrza przypominający huragan nasączony wszechobecnymi drobinkami wody. Sposób poręczowania umożliwia nam niezapomniany, pełen ekspresji zjazd. Huk
opadającej wody uniemożliwia jakiekolwiek formy porozumiewania się, widoczność także jest mocno ograniczona, dlatego po ustaleniu kodu świetlnego niczym dawni marynarze migamy sobie czołówką trzykrotnie, co oznacza, że lina jest wolna.
Mamy już tylko kilka kroków, aby osiągnąć nasz pierwszy minus tysiąc. Po Camp de Etrangers skala jaskini zaczyna przypominać rodzime widoki z Tatr Zachodnich, jest zdecydowanie ciaśniej i przytulniej. Pod nogami mamy wartki ciek wodny, który czasem jest na powierzchni, a czasem chowa się między kamieniami, by za chwilę nagle wystrzelić ze ściany. Powoli zbliżamy się do celu, korytarz się wypłaszacza i pojawiają się niewielkie progi, a za nimi coraz głębszy poziom wody. W miejscu, do którego docieramy, woda sięga nam po szyje. Jesteśmy na głębokości około -1100 m, za następnym prożkiem jest zdecydowanie głębiej i dość silny nurt wody. Wygląda na to, że deszcz z poprzedniego dnia znalazł tu swoją kumulację. Jeśli się dobrze wychylić za załom skalny, to 20 metrów dalej widać już pierwszy syfon.
Odpuszczamy.
Na ścianie obok wisi żółta lina, jest nadzieja… a może to obejście trudności? Wspinamy się szybko kilka metrów do góry. Przechodzimy w korytarz, który ewidentnie kontynuuje się za ciągiem wodnym, żeby po kilkunastu metrach zakończyć się oknem, z którego można już tylko oglądać wartki strumień pod nami. Trzeba wracać. Dno zaliczone czy nie? Z pewnością był to kres naszych możliwości w tym dniu, jednakże całkowicie satysfakcjonujący.
Do biwaku na prawie -500 m docieramy koło 2 w nocy, zrzucamy przemoczone ubrania, ciepła zupka, sucha termika, skarpety i śpiworek. W tym momencie niczego więcej do szczęścia nie było nam trzeba. Jeszcze tylko myśl, że rano trzeba będzie włożyć te mokre rzeczy… i zapadamy w sen.
Poranek to w jaskini bardzo enigmatyczne stwierdzenie, które wynika z czysto umownej kwestii czasu. Masz zamknięte oczy – jest ciemność, otwierasz je – to samo, całkowicie nieprzenikniona ciemność… Odruchowo sprawdzam dłonią, czy aby na pewno podniosłem powieki. Na powierzchni zaczyna się niedziela. Trzeba uzupełnić płyny, coś przekąsić, ubrania i buty przed założeniem grzejemy nad palnikiem gazowym – pomaga. Co prawda są dalej mokre, ale przynajmniej w temperaturze ciała. Na powierzchnię mamy w pionie jakieś pół kilometra, rzeczywistej drogi jest znacznie więcej, no i masa lin, tym razem w górę. Dodatkowo na początku Wielkiej Galerii czeka na nas depozyt ze śmieciami, po 5 kg na każdego.
Wędrując galerią napotykamy pierwsze grupy grotołazów, najpierw troje Niemców, potem parę francuską, podczas wychodzenia studni mijamy się z sześcioosobową ekipą z Hiszpanii, potem znowu jacyś Francuzi… Doceniamy w tym momecie, jak wielkim i rzadkim luksusem było „posiadanie” tej jaskini przez tyle czasu na wyłączność. Zgodnie z przewidywaniami pod górę już nie jest tak łatwo, zmęczenie i dwa wory dają w kość. Wychodząc przedostatnią studnię oczywiście przegapiam depozyt z coca-colą i czekoladą. Na szczeście Maria zachowuje jak zwykle większą uważność i zabiera to po drodze. Na powierzchnię wychodzimy po 13, jest przepiękny, słoneczny dzień. Rozkładamy nasze mokre rzeczy na powierzchni gorących skał, niech schną, po co nosić wodę… Wygrzewamy się, nasycamy światłem słonecznym, jednocześnie myśląc o paradoksie: na powierzchni tęsknimy za odchłanią podziemi i ciemnością, a pod ziemią za słońcem.
To już prawie koniec przygody, wracamy do bazy, zdajemy śmieci, otrzymujemy od Remy`ego pamiątkowe szpejarki i gratulacje. Upragniony prysznic. Zwijamy namiot i wtedy spotyka nas coś bardzo miłego. Do płotu podjeżdża na rowerach grupa Francuzów, od razu widać, że to wielopokoleniowa rodzina. Nestor rodu zaczyna nas pytać o coś po francusku, a kiedy przepraszam go i informuję, że mówię tylko po angielsku, bez większego problemu przechodzi na język zrozumiały dla nas obu. Oczywiście pyta, czy byliśmy w Berger, jak głęboko dotarliśmy i czy było zimno. Na koniec zadaje pytanie, czy jesteśmy z Niemiec. Na wiadomość, że jesteśmy Polakami, jego twarz się rozpromienia i woła „Vive la Pologne” i wymawia jedyne znane sobie słowo po polsku „dzień dobry”.
W drogę powrotną wyruszamy o 21 w niedzielę wieczorem, po kilku niezbędnych przerwach na sen, do domu docieramy po 26 godzinach. Jak to u mnie zwykle bywa, po trudnej akcji kilka godzin snu i trzeba wracać do pracy.
Podsumowanie
Oddaję honor odkrywcom i pierwszym eksploratorom jaskini, bo trudności, z jakimi musieli się mierzyć, nie mają nic wspólnego z naszą wycieczką po pięknie zaporęczowanej jaskini. Po takiej wyprawie nic już nie będzie takie samo. Skala i piękno tej jaskini nie mają sobie równych. Specjalne podziękowania dla Marii – tylko i wyłącznie dzięki Tobie doszło do tej wyprawy.