Maria W. SBB Paweł Chrobak ST
Środa, 21 grudnia 2022, godzina 0:15, lotnisko Balice
Pomimo późnej pory w hali przylotów spory ruch, przylatujący i witający. Na twarzach ludzi widoczne wszystkie kolory tęczy: od wysmażonych rodaków – wracających z wakacji w ciepłych krajach – poprzez hebanowych przedstawicieli Czarnego Lądu, oliwkowych Hindusów, aż po bladych Chasydów w chałatach z długimi pejsami. Zbliża się Boże Narodzenie, dla nas wyjątkowe w swojej wymowie święto. Bez względu na przynależność do któregokolwiek kościoła chrześcijańskiego, a nawet i bez niej, wszyscy dorastaliśmy w kręgu szeroko pojętej kultury chrześcijańskiej.
Co ja tutaj robię? Czym dla mnie jest ten czas? Właśnie ta godzina i to miejsce to moja osobista kwintesencja Świąt Bożego Narodzenia. Za moment w drzwiach departamentu przylotów powinna pojawić się Katsu, po kolejnym już, tym razem dziesięciomiesięcznym pobycie w Japonii w ramach stypendium i wymiany studenckiej.
Kamila „Katsu” Chrobak, moja córuś, krew z krwi, geny, których w żaden sposób wyprzeć się nie mogę ani nawet nie chcę – miłość mojego życia, darowana przez los/Boga (niepotrzebne skreślić), taka bezwarunkowa, której nie wybieramy, która po prostu jest. Czekamy razem z Igą – przyjaciółką Katsu od czasów szkoły podstawowej oraz Angelą – przemiłą Ukrainką, koleżanką z „Jagiellona”. To i tak słaba reprezentacja. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem bardzo towarzyskim człowiekiem, ale moja córka bije mnie na głowę, zawiera bliskie znajomości na każdym kroku i kradnie serca z łatwością zawodowego kieszonkowca. Na jej ostatnie urodziny zjechali się ludzie z odległych zakątków Europy i to dlatego tylko z Europy, że ci z Azji mieli za daleko. Katsu jest wybitną dziennikarką, angażuje się w tematy, pisze z ogromną łatwością i chirurgiczną wręcz precyzją. W zestawieniu z jej talentem moje upodobanie do pisania to dziecinna zabawa w układanie liter. Dzięki jej lingwistycznym zdolnościom treści moich sprawozdań i sława tatrzańskich jaskiń zawędrowała aż do „Kraju kwitnącej wiśni”, a jeden z jej najbliższych przyjaciół Genki zapowiedział już, że jego marzeniem jest zejście do Jaskini Wielkiej Śnieżnej, poczucie Absolutu i … wyniesienie z niej śmieci.
Jeeeeest! Zachrypnięty głos, zaraźliwy śmiech, kondycja adekwatna do długości lotu i ilości pożegnalnych imprez w Osace. Jak dobrze znowu mieć ją w ramionach! Już wiadomo, że niedługo znowu wyfrunie w Świat.
Tak wiem, to jest strona Speleoklubu Tatrzańskiego PTTK, dział: Jaskinie. I tak też będzie. Zamierzam wam opowiedzieć o moich miłościach. A w tle toczyć się będzie sprawozdanie z ostatniej akcji w tatrzańskich czeluściach.
Sobota, 17 grudnia 2022, Dolina Małej Łąki
Ja i Najlepsza Partnerka na Świecie Maria.
To kolejny raz przełożony termin wyprawy do Wielkiej Śnieżnej. Cel: następny transport związany z wymianą olinowania w Galerii Krokodyla i ostateczne rozwiązanie kwestii hałdy śmieci, przygotowanych do wyniesienia w Nowym Biwaku.
Miało nas być sześć osób, w porywach do ośmiu. Niestety, z każdym dniem ktoś się wykruszał, nikt nie przypuszczał, że zima w grudniu zaatakuje z taką zaciekłością, że będzie tak prawdziwa, jak w czasach mojego dzieciństwa. Teraz mówimy o anomalii pogodowej, ale kiedyś to był standard. Nawet nasz skuteczny dojazd do Zakopanego stał pod znakiem zapytania. Ostatecznie nie było aż tak źle.
U wylotu doliny spotykamy się z naszą koleżanką oraz kolegą Kamilem z SBB, który tydzień wcześniej wraz z Chomikiem zaporęczował nam dziurę i zaniósł pod Prożek Jenny’ego depozyt linowy. Dzisiaj wspaniałomyślnie zadeklarował, że przetoruje nam dojście do Śnieżnej. Kamil – serdeczne dzięki, bez Twojej pomocy byłoby naprawdę ciężko. Do zejścia ze szlaku było w zasadzie spokojnie: wydeptana ścieżka, rozsądna ilość śniegu, gdzieniegdzie wystawały nawet zasuszone roślinki… Tempo żwawe, wprost proporcjonalne do odczuwanego chłodu. Problemy zaczęły się, kiedy trzeba było skręcić w kierunku Przechodu. Pomimo torowania mieliśmy momenty, kiedy poruszanie się na dwóch łapach było po prostu niemożliwe…Ciężar plecaków wbijał nas po pas w śnieg i trzeba było przejść na cztery łapy, żeby lepiej rozłożyć ciężar. Droga zaczęła się dłużyć niemiłosiernie. Zaopatrzeni w Trójce lawinową zerkamy w kierunku Przechodu – wygląda spokojnie, widoczne jakieś niewielkie obrywy powyżej, a lina na wariancie zimowym dostępna. Na pierwszy ogień idzie Maria, swoim zwyczajem żywcuje, traktując linę jak poręczówkę. Dochodzi prawie do szczytu i staje. Woła z góry, że nie bardzo jest w stanie kontynuować wejście. Podążam za nią, wietrząc problem, zakładam uprząż i szpej. Na odchodne żartuję jeszcze do koleżanki, że to właśnie z powodu takich akcji nikt z nami nie chce chodzić po dziurach. Docieram do Marii i teraz dopiero widzę, że jest w potrzasku – do góry wyjść się nie da, bo za stromo i śnieg wyjeżdża spod nóg, a w dół też nie za bardzo. Na ubieranie uprzęży schowanej na dnie plecaka raczej nie ma szans. Zjazd na tyłku na dół może i nie byłby groźny, ale szkoda czasu, bo to przecież nie był nasz dzisiejszy cel, żeby sobie na tyłkach pozjeżdżać… Trzeba coś wymyślić. Na początek przejmuję od niej plecak i wpinam go do lonża, niech sobie spokojnie wisi z tyłu. Pomiędzy drugiego lonża a małpę wpinam stopkę tak, żeby Maria asekurowana przeze mnie z tyłu mogła się swobodnie podciągać na małpie. Po każdym jej kroku ja podciągam się na croll`u i w ten sposób pokonujemy ostatnie najbardziej strome metry. Po wypięciu z liny tarabanimy się do góry. Za chwilę dzwoni nasza partnerka, niestety i ona rezygnuje, niedawno miała kontuzję, jest ogólnie osłabiona, totalnie przemoczona i nie czuje się na siłach, żeby kontynuować akcję, która zaczyna się tak ciężko, a tak naprawdę jeszcze wszystko przed nami.My idziemy dalej. W końcu docieramy do przygotowanej przez Kamila przebieralni. Bijemy nasz kolejny rekord długości akcji na samym podejściu: pięć godzin i to nie będzie nasz ostatni rekord czasowy na tej eskapadzie. Śnieg nie zakorkował jeszcze otworu i za chwilę zaczniemy to, po co tutaj przyszliśmy.
Miałem w życiu wiele pasji. Przekonałem się, że trzeba coś naprawdę kochać, żeby robić to z przyjemnością, satysfakcją oraz pełnym zaangażowaniem. Zawsze jest tak, że dobro wynika z dobra, a miłość niesie za sobą następne zauroczenie. Jaskinie to wyjątkowe miejsca. Moja miłość do nich jest zaskakująca i nieoczekiwana, tak samo jak miłość do innego człowieka i tak to się właśnie dla mnie zaczęło. Los postawił na mojej drodze Najlepszą Partnerkę na Świecie – Marię. To ktoś tak wyjątkowy w swojej istocie, że nie znajduję dla niej kategorii. Żartobliwie można powiedzieć, że albo się ją kocha albo nienawidzi. Mnie na szczęście dotyczy to pierwsze. To właśnie Maria przeniosła na mnie „zarazę” zwaną miłością do jaskiń. Nauczyła mnie czuć ciemność i udowodniła, że wszystko jest możliwe, tylko trzeba szczerze tego pragnąć. Jej pryncypialne podejście do pasji i życia w ogóle wyprostowało moją pokręconą przez czas i zgniłe kompromisy osobowość. Dzięki niej „urodziłem się” i zdefiniowałem na nowo. Bez wątpienia to kategoria cudu.
Rura zasypana śniegiem, a przeciąg w głąb jaskini urywa łeb i zamraża mózg na beznamiętny kamień. Część poręczówki uwięziona jest pod śniegiem. Lodospad pokryty świeżą warstwą puchu wygląda przepięknie. Jedziemy w dół, co chwilę mamy problemy z uwięzioną pod lodem liną. Jest i Wielka Studnia, mój osobisty Święty Graal… może nie jest największa ani najdłuższa, jaką robiłem, ale za to zdecydowanie najbardziej urokliwa, no i oczywiście to ta pierwsza z wielkich, które hartowały moją odporność i tępiły lęki. Teraz uwielbiam tu zjeżdżać i wychodzić. Tydzień temu Chomik z Kamilem postrącali z góry ogromne sople lodu, które pospadały z hukiem na dno, przecinając drogę zjazdu. Teraz woda powoli spływając w dół wyrzeźbiła na ścianach piękne lodospady aż do samego sarkofagu. Lodowe twory nie opuszczają nas do końca Pierwszego Płytowca. Cały czas walczymy z uwięzioną pod lodem liną… Jest Prożek Jenny’ego, gdzie odnajdujemy depozyt. W zespole dwójkowym nie jesteśmy niestety w stanie zabrać wszystkiego. Pakujemy po 40 m liny na głowę i lecimy dalej. Wodociąg zaskakuje nas absolutną ciszą, woda widoczna jest tylko w zakamarkach spągu. Na razie jest sucho, ciepło i przyjemnie. Oboje wiemy, że to się niedługo skończy…
Jak już wspomniałem, z dobra zawsze wynika dobro. Źródło mojej nowej pasji poprowadziło mnie w zupełnie nowy Świat ludzi myślących i czujących podobnie. Miałem dużo szczęścia – trafiłem do ST w czasie renesansu jego działalności. Moich nowych przyjaciół miałem przyjemność opisać w sprawozdaniu pokursowym. Z perspektywy czasu nie zmieniłbym tam ani jednego słowa. To wspaniali ludzie i przyjaciele. Są wśród nich wybitne osobistości, od których uczyłem się, jak powinna manifestować się moja miłość do jaskiń. Nie da się nie zauważyć pasji w oczach Kazia Szycha za każdym razem, kiedy opowiada o swoich podziemnych przygodach i wielkich grotołazach, z którymi miał i dalej ma przyjemność i zaszczyt działać. Transcedentalna nieobecność Filipa Filara w czasie wykładów o zjawiskach krasowych, opowiadał o tym z pasją, ale było widać, że jest gdzie indziej, gdzieś głęboko pod ziemią. Wręcz nabożny stosunek do podziemi, przebijający w każdym słowie i geście Sławka Heteniaka, który włożył całe swoje serce i wiedzę w nasze szkolenie i wspieranie naszej działalności. Nigdy nie zapomnę wspólnego wyjścia do Śnieżnej Studni, której Sławek i Filip są oficjalnymi eksploratorami i jego uwagi, że w tym miejscu idziemy tylko środkiem, ponieważ to są dziewicze korytarze, po których nikt nigdy nie chodził i zależy mu, żeby zachować ich pierwotny wygląd. Rozmowy z Poldkiem Rajwą to szkoła człowieczeństwa najwyższych lotów, a wsparcie, jakiego udzielił mi przy pisaniu o Januszu Flachu, było bezcenne. Nie zapomnę nigdy przypadkowego spotkania, rok temu w Jaskini Zimnej, była tam grupa bardzo młodych grotołazów ukraińskich, z którymi po wyjściu razem paliliśmy. Nie pamiętam ich imion, ale jednego z nich Emek Soja nazywał Wielkim Atamanem. Chłopaki powiedzieli, że jeszcze może dwa tygodnie i wracają na Ukrainę, trzeba przecież złapać za broń i walczyć! Mam nadzieję, chłopaki, że u was wszystko w porządku i niedługo ta przeklęta wojna się skończy i znowu się spotkamy . Nie jestem w stanie wymienić w tym miejscu wszystkich ludzi z mojego klubu, jak i spoza niego, którzy wywarli ogromny wpływ na mnie i moje postrzeganie świata. Kochani, wszyscy jesteście moją rodziną.
Przemieszczamy się płynnie w dół, błoto jest jakby mniej mokre. Tam, gdzie zazwyczaj towarzyszyły nam rwące potoki, woda przelewa się leniwie, wodospady występują tylko i wyłącznie z nazwy, do Dziadka właściwie można by przejść na sucho. Galeria Krokodyla, będzie ciasno, mokro i ciężko. Najlepsza Partnerka na Świecie w swoich relacjach zwykle ironizuje na końcu: „nie idźcie tam, nie warto”. Szczelina z nibystopieńkami, ciasnota jedna, druga, trzecia … dziesiąta, ulubione Małe Błotko, będące jedynym miejscem, w którym muszę zdjąć uprząż, Sala 52 z awaryjną kimą i mięciutkim piaseczkiem, dużo linek, Ciągi Przykrości odrywają ze sfatygowanego wora szelkę. W końcu osiągamy upragniony Nowy Biwak, gdzie oczekują nas starzy przyjaciele: depozyt śmieciowy i kuchenka gazowa, herbatka, barszczyk, mały namiocik dla odzyskania ciepłoty, no i oczywiście „goła baba”. Spędzamy tu godzinkę. Transportowane liny muszą zwolnić miejsca siedzące w worach śmieciom. Z trudem pakujemy dwa z pięciu przygotowanych pakunków. Gdyby dopisała frekwencja, zabralibyśmy wszystko, włącznie ze zużytym karbidem, a tak będziemy tu jeszcze chodzić po to we dwójkę w nieskończoność. Żyćko.
Powrót jest jak słuchanie tej samej muzyki, tylko puszczonej od tyłu. Wcale nie jest łatwiej, wory niby lżejsze, ale bardziej pękate. Nie ma taryfy ulgowej, każda ciasnota pozostawia piętno na ciele i szramę na kombinezonie. Powrót z Nowego Biwaku zawsze się dłuży i odbywa na granicy wyczerpania, przed oczami przelatują obrazy, a w uszach wybrzmiewa cisza. Przechodzimy na „automatycznego pilota” , umysł i słuch płatają figle, nie jesteśmy sami, cisza zmienia się w dziwny jazgot: słychać głosy, brzęk szkła, rozlewane płyny, gwar przyjęcia, przesuwane meble, rytm muzyki………………w dole korytarza siedzi Biały Anioł, którego Poldek przywidział na jednej ze swoich pierwszych wizyt w Ptasiej Studni, zjawiają się goście: to Witek Szywała, zaraz za nim Marek Żelechowski, dochodzi Waldek Mucha -gospodarze dzisiejszej Wigilii. Obok za załomem Generał Mariusz Zaruski żywo gestykulując rękami opowiada coś Tadkowi i Stefanowi Zwolińskim. Z zewnątrz przybywa Janusz Flach z Edkiem Chełpą, przyprowadzają Janusza Śmiałka, Józka Frączka i Mietka Kołodziejczyka, dochodzi Marian Kruczek, coraz większy tłok, a oto i Anka Antkiewicz wraz z ekipą i ten jej legendarny śmiech… kolejno pojawiają się Michał Maj i Marcin Tyszko, Ania Jaśko oraz przedstawiciele nowego pokolenia: Józek Kucia, Daniel Furgał, Paweł Barczyk… Najlepsi z najlepszych, wszyscy równi wobec czasu i płomienia. Dzielimy się opłatkiem, jesteśmy rodziną, nie łączy nas krew, geny ani żaden sakrament, ale znacznie więcej, jesteśmy jednością ponad czasem i miejscem. Sposób, w jaki postrzegamy rzeczywistość, wspólna pasja, miłość do gór od ich samego wierzchołka aż po samo dno Jaskiń i jeszcze dalej, czyni z nas grupę odmieńców, a jednocześnie ludzi wyjątkowych. To jest moja wigilia marzeń.
Już nie prześladuje nas myśl o tęgim mrozie na zewnątrz. Jeszcze pod ziemią postanawiamy, że po wyjściu biegniemy na dół bez przebieranek. Matka Ziemia wypluwa nas po szesnastu godzinach – to nasz następny rekord długości akcji, za to na dół docieramy w niecałe dwie godziny.
Kochani jesteśmy jedną wielką speleo-rodziną, niech przy każdym stole wigilijnym znajdzie się miejsce na pamięć, przyjaźń i miłość. Łączy nas tak wiele bez względu na miejsce i datę urodzenia.
Spokojnych Świąt i byle do dna.
Paweł Chrobak ST
Korekta – Karolina „Gizela” Wróblewska ST