Matterhorn- chyba jedna z najbardziej znanych gór świata. Jej sylwetka przyciąga i magnetyzuje. Nic dziwnego, że kiedy ze strony Matiego padła propozycja wspólnej wyprawy Łukasz i Klimek natychmiast zgodzili się dołączyć do wyjazdu.

W Zermatt melduje się w 5 osobowy skład: Mateusz wraz z kolegami z Wiednia, Kamilem oraz Dominikiem przyjeżdżają prosto z Piz Bernina (relacja w osobnym artykule). Klimek z Łukaszem dolatują do Bergamo skąd autem dojeżdżają do Szwajcarii. Zakopiańczykom towarzyszy damski support w osobach Moniki i Klaudii (parafrazując poetę: ktoś musi dbać o obóz, żeby wspinać się mógł ktoś).

Fot.: Łukasz Strama

Atak zaplanowany został na piątek, zakopiańczycy będący w Szwajcarii od wtorku wykorzystali środowy poranek na aklimatyzację i zdobyli Breithorn (4164 m n.p.m). Jak się potem okaże dostali tam cenną lekcję, której temat brzmiał: „Na lodowiec zawsze zabieraj krem do opalania”. Dzięki swemu roztargnieniu, zupełnie jak w reklamie, zyskali dwutygodniową opaleniznę w 10 godzin…Cała ekipa spotkała się we czwartek popołudniu- szybki przepak i w akompaniamencie dzwonków z redyku ruszyli w kierunku Szwarzsee, gdzie planowany był biwak.

Plan nieznacznie zmienił się w trakcie i po szybkiej weryfikacji na bookingu ekipa rozłożyła swoje śpiwory w 5- gwiazdkowej stacji kolejki na 3200 m n. p. m. Miejscówka oprócz przepięknego widoku na Matterhorn oferowała takie atrakcje jak- modernistyczne betonowe łóżka, dźwięk pikającego całą noc alarmu i pompy załączające się raz na 15 minut dające wrażenie spuszczania wody w ubikacji. Jak łatwo się możesz domyśleć, drogi czytelniku, noc była dość czujna i nie pomagały nawet stopery do uszu zrobione z liny.

Po tej krótkiej, acz ciekawej nocy o godzinie 3 wspinacze wyruszyli najpierw pod schronisko Hörnli a następnie pod samą ścianę. Szybki rzut oka na zegarek – godzina 5:15 czas zdobyć Matterhorn!

Fot.: Łukasz Strama

Początek grani nie nastręczał trudności, więc postanowiono liny zostawić w plecakach i poruszać się w stylu free. Jednak z każdym pokonanym metrem drogą stawała się co raz kruchsza i przez to czujniejsza. Do niebezpiecznej sytuacji doszło w „kominie japońskim”, gdzie kamień wielkości dwóch pięści spada na Klimka, temu udaje się odskoczyć, ale ślizga się po piargach w stronę przepaści! Na szczęście na taką kozicę, jak Klimek trzeba czegoś więcej i całość kończy się tylko na strachu.

Droga do Solvay, schronu znajdującego się mniej więcej w połowie ściany, upływa na wyszukiwaniu logicznej drogi, która nieco odbiega od oryginalnej česty. Trochę granią, trochę pod nią, kominkami i zachodzikami, przez czujne prożki – na Matterhorn nie ma jednej właściwej drogi.

Fot.: Łukasz Strama

Na płycie pod Solvay, jednym z dwóch miejsc decydujących o wycenie trudności, nasi bohaterowie mijają się z zespołem przewodnika i 2 klientów, którzy nie czują się na siłach na dalszy atak. Oprócz nich pod Solvay zrezygnował drugi zespół przewodnicki, w stronę szczytu idzie jedynie 2 Ukraińców oraz oczywiście nasza bohaterska piątka. Było trochę zdziwienia dlaczego na grani słynącej z korków i dużej ilości przewodników z klientami, w jedyny słoneczny dzień, było tak pusto!

Jak się okazało, pomimo lipca, warunki od schronu do szczytu były wczesnowiosenne. Drogę pokrywała cienka warstwa zmrożonego śniegu i lodu- na tyle gruba, że ciężko było znaleźć dobre chwyty i na tyle płytka, że wbite raki i czekany nie dawały pewnego oparcia.

W schronie podczas krótkiego odpoczynku padała decyzja „pierd@@ć to wiążemy się” i tak wyklarowały się dwa zespoły- wiedeńczyków i zakopiańczyków. Wychodząc z Solvay i patrząc na kopułę szczytową w głowach Baciarów pojawiły się myśli „ee to już niedaleko”… Nic bardziej mylnego! Grań Hörnli niesamowicie ciągnie się, za jednym kominkiem zaraz wyłania się kolejny, za jednej turniczki wystaje druga. Krok za krokiem, metr za metrem, a szczyt wcale nie wydaje się bliższy.

Odcinek wejściowy na kopułę szczytową zabezpieczony jest grubymi linami poręczowymi, które skład powitał z ulgą i uśmiechem – „Poręczówki ! To już tylko kawałek, teraz to się będzie szło”.

Fot.: Łukasz Strama

Uśmiech szybko znikł z twarzy bowiem wyjście po linach okazało się całkiem mocnym treningiemkilka podciągnięć i ręce puchły, nic jednak dziwnego, w końcu wysokość to już 4200 metrów, tutaj każdy wysiłek kosztuje więcej niż na nizinach. Po przejściu tego fragmentu pozostała ostatnia prosta na szczyt. Tutaj na lotnej, od punktu do punktu po płytkim lodzie i wśród mocnego wiatru, który na takiej wysokości wieje chyba zawsze zawsze, odbywa się ostatni wysiłek. Nagle jakieś 50 metrów od szczytu Łukasz zawołał do Chorego „kur@wa Chory jakiś chłop stoi na górze i się na nas patrzy!”, krótka konsternacja i salwa śmiechu – „To nie chłop tylko figura św. Bernarda !!! Ciśnij do góry i rób stanowisko na Bernardzie”.

Fot.: Łukasz Strama

Jeszcze cztery kroki, jeszcze trzy… Bernard… lina wokół figury… jeszcze dwa metry i jest !!! Wszyscy szczęśliwie stają na 4478 m.n.p.m – Szwajcarski szczyt Mattehornu zdobyty po równo 6 godzinach ! Jest radość, są fotki, jest i chyba najwyżej załatwiona sprawa z pracy – telefon do Łukasza od klienta. Z braku czasu pada decyzja o odpuszczeniu włoskiego wierzchołka i zjeżdżaniu od razu w dół.

Fot.: Łukasz Strama

Połączenie: serii zjazdów, zejść w czujnym terenie, co raz mocniejszego wiatru, ogólnego zmęczenia i ryzyka schodzenia po zmroku spowodowało decyzję o noclegu w Solvayu. Schron oferował same luksusy w postaci łóżka piętrowego i kilku kocy, chłopaki na swoim wyposażeniu mieli folie NRC, które w nocy naprawdę uratowały im tyłki. Na poprawienie morale Klimek wyciągnął szlachetny trunek marki Tatra, który niczym indiańska fajka pokoju ruszyła w krąg. Piwo przewędrowało kawał drogi dzięki czemu jego smak dojrzał w puszce jak w prawdziwej dębowej beczce.

Fot.: Łukasz Strama

Po zachodzie temperatura wewnątrz schronu spadła do ok -6 stopni. Najbardziej odczuł to Klimek, używając słów wybitnie nieparlamentarnych i budząc swoich współtowarzyszy krótkimi, acz dosadnymi wiązankami.

Fot.: Łukasz Strama

Rano wszystko, co nie było przy ciele zamarzło- woda, kurtki, buty… Baciarom pozostało rozgrzać się poprzez dalsze zejścia, które minęły bez problemów. Na szczęście cała przygoda skończyła się bezpiecznie u stóp Matterhornu, a piwo w schronisku i najdroższy w życiu McDonald smakowały wybornie.

Z baciarskim pozdrowieniem!

/Chory