Nasza wyprawa zaczęła się o godzinie 7:00 w Kirach. Szybki przepak szpeju do plecaków i ruszamy. Nie było to jednak proste, ponieważ przez panujący w Tatrach halny, cały śnieg leżący na szlaku zamienił się w lód, a podmuchy wiatru zrzucały z nóg. Jednak my do miękkich nie należymy, z resztą jakie mieliśmy inne wyjście? Ruszamy w górę i krok za krokiem uważnie stawiamy stopy. Lód jednak szybko znika spod naszych nóg i resztę drogi nie musimy drżeć w obawie o nasze kostki 🙂
Trasa pod otwór mija w akompaniamencie opowieści naszych i Sławka. Pogoda tego dnia była niezła. Temperatura dość przyzwoita, aby podjąć próbę przebrania się kombinezon. Szybka kawa, jedzenie, picie. Kolejny przepak sprzętu, tym razem z plecaków do worów i ruszamy. Przed nami słynna Rura. Przyjemność pierwsza klasa, w końcu tak długiej zjeżdżali dawno nie widzieliśmy. (Przynajmniej w tę stronę było fajnie). Na naszej drodze pojawiały się łatwe do pokonania zaciski, których do tej pory nie mieliśmy zbyt wiele. Jako pierwszy poręczował Bartek. Zjechaliśmy do Komory pod Matką Boską i podążyliśmy dalej, w stronę Sali bez stropu. Ucieszyliśmy się, bo w jaskinii było wyjątkowo sucho, co umożliwiło nam dalszą eksplorację. Wiszący syfonik puścił. Dotarliśmy do kolejnego punktu, a Sala zrobiła na nas ogromne wrażenie. W tym miejscu nastało przekazanie wora, i następną poręczówkę miała zawiesić Justi. Po nacieszeniu oka brakiem sufitu nad naszymi głowami, ruszyliśmy w stronę Kaskad. Tam czekał na nas trochę dłuższy zjazd. Wszystko minęło dość sprawnie. Tym razem Szymon przejmuje dowodzenie, i dzięki jego poręczówce pokonujemy Piaskowy Prożek. Dotarliśmy do ostatniego punktu wyprawy, czyli zjazdu w Wielkich Kominach. W końcu wór trafia do mnie. Kierownika wyprawy. Na początku nie śmiało, jednak z kolejnymi metrami w dół, woda lała się na głowę z nieubłaganą precyzją. Przypomnieliśmy sobie słowa Sławka, który zapewniał nas na wyprawie do Kasprowej Niżnej, że w Miętusiej sobie nasze kombinezony umyjemy. Nie kłamał. Każdy z nas próbował się dostać na dno jak najszybciej potrafił. Na dole przywitała nas plastikowa kotarka, za którą mogliśmy chociaż odrobinę odpocząć od strumienia wody kapiącego nam na głowy. Podeszliśmy jeszcze szybko w stronę Syfonu w Wielkich Kominach i mogliśmy wracać.
Pierwsza zaczela wychodzić Justi, później ja. Szymon i Bartek zostali by zdeporęczować. My na Piaskowym Prożku poczekaliśmy, aby odebrać od nich wór i wydostać się z nim na powierzchnię. O la Boga. W dół wór był jednak lżejszy. Przesiąknięta wodą lina nabrała masy chyba całej naszej 4! Jednak co się wniosło trzeba wynieść. Mozolnym tempem przedzieraliśmy się przez kolejne etapy jaskinii. Chłopaki już z odrobinę lżejszym worem podążali za nami. Wyjście zdawało się nie mieć końca. Ale w końcu widzę to na co czekałem od dłuższego czasu. Światło! Jesteśmy! Udało się to wytargać… w końcu można odsapnąć. Każdy z nas wychodzi zmęczony, jednak zadowolony, a z tyłu głowy odczuwaliśmy lekką nostalgię. Było to nasze ostatnie wyjście kursowe. Po zebraniu siły, przepakowaniu się z powrotem z worów do plecaków, ruszamy w dół. Dzień już dawno minął, więc w pogotowiu były latarki. Cały lód, który rano musieliśmy pokonać również odszedł w zapomnienie, dzięki czemu powrót był dużo przyjemniejszy. Koniec akcji, pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę.
Autor: Michał Jakubiec
Zdjęcia: Bartłomiej Stanek





