Droga Motyki na Wysokiej to lodowo-śnieżny klasyk, który już od dawna chodził mi po głowie. Słaba zima i gwałtowne ocieplenie (+17°C w Zakopanem) w ostatnich dniach skutecznie odkładało moje plany na „za rok”. Jednak doszły mnie słuchy, że warunki są dalej znośne, a nawet dobre.
Krótka rozmowa z Łukaszem i szybki wniosek, że to może być fajne zamknięcie sezonu zimowego.
Wysoka jest jednak celem dość odległym, ze względu na długie podejście i długie zejście. O tym, że poruszanie się zimą po Tatrach na nartach jest jedynym słusznym i sensownym sposobem przemieszczania wie chyba każdy. Dlatego postanowiliśmy zabrać ze sobą lyże, przewspinać się z nimi na plecach, po czym zjechać z Przełęczy.
Płynąłem, płynąłem w ciepłej wodzie Morza Śródziemnego. Słone fale co rusz obmywały moją głowę, słoneczko przyjemnie grzało… Było mi dobrze. Nagle hałas – jakiś elektroniczny dźwięk zaraz obok mojej głowy wyrwał mnie z błogości. Niczym z katapulty zostałem wystrzelony z morza wprost do łóżka.
Zaspałem, chociaż zdarza mi się to niezmiernie rzadko. Dzięki równoczesnemu popijaniu pasty do zębów kawą i wiązaniem butów udało mi się pozbierać w tempie wręcz rekordowym. To był mocny kop pobudzający na początek dnia.
Droga przez Słowację, a następnie do Popradzkiego Plesa przebiegła bez większych przygód. Po ok. 3h osiągliśmy dolinę Rumanową i podstawy ścian Wysokiej. W tej dolinie byłem po raz pierwszy – jakże niewinnie wyglądał z tej perspektywy Ganek. Zaledwie stroma grań, która z drugiej strony urywa się potężną ścianą Galerii Gankowej. Na naszej drodze dostrzegliśmy jeden zespół, który dzielnie walczył w 1/3 ściany. Tego dnia przyszło się nam się jeszcze spotkać.
Niedługo po nas, pod start drogi dotarła para wspinaczy, jak się okazało z Warszawy. Uprzejmie oddali nam pierwszeństwo wejścia w drogę i cierpliwie czekali, aż uporamy się z przytroczeniem nart do plecaków. Dobrze wiedzieć, że kultura wspinaczkowa w Stolicy jeszcze nie wymarła.
Pierwsze kilkadziesiąt metrów polegało na wspinaniu prostym, śnieżno-lodowym zacięciem.
Chociaż po drodze minęliśmy kilka stanowisk z haków, całość przeszliśmy na lotnej. Stan zbudowaliśmy dopiero przed wyciągiem, gdzie teren zrobił się stromszy, a śniegi zamieniły się w lód. Teoretycznie w lód, w praktyce – trochę lodu, trochę śniegu i trochę kamieni. Chociaż nie było trudno, to jakość lodu nie wzbudzała zaufania. Wyciąg, a właściwie wyciągi, prowadził Łukasz – ponieważ systematycznie omijał stanowiska (co było naszą wspólną decyzją) w kluczowym kominku brakło liny i musiałem podchodzić z dołu po kilka metrów. Lekka partyzantka, przez którą straciliśmy trochę czasu.
Po wyjściu pierwszych trudności dostaliśmy się pod lodospad oferujący wspinanie za WI III. W pełni zimy może i faktycznie tak jest, my zastaliśmy jedynie wąską kolumnę lodową. Przy okazji pogoda zmieniła się ze słońca w śnieżną w zamieć – cóż, w marcu jak w garncu 😉
Nie zdecydowaliśmy się wytestować naszej psychiki i obeszliśmy trudność dwójkowym trawersem. Ponad nim właściwie trudności drogi się skończyły i na lotnej ruszyliśmy w śnieżny żleb. W duchu dziękowałem ekipie przed nami za przedeptanie, chociaż i tak miejscami zapadaliśmy się po pas.
Wspinaczy przed nami dogoniliśmy się jakieś 200 metrów przed szczytem i niemalże równocześnie dotarliśmy pod szczyt.
Na drugim wierzchołku (tym z krzyżem) byliśmy z Łukaszem parę lat temu przy okazji naszego pierwszego zjazdu na nartach z Wysokiej. Wtedy to był dla nas wyczyn ;). Aby zaliczyć komplet wyszliśmy na szczyt, gdzie przywitała nas mała pizgawica.
Jako wisienka na torcie pozostał nam piękny zjazd z Przełęczy. Niestety tego dnia bardziej pasowałby tam łyżwy niż narty – żleb wyglądał jakby ktoś wylał wiadro wody i pozwolił zamarznąć. Koniec końców ześlizgiem i asekurując się czekanami, opuściliśmy ramiona Wysokiej.
Droga Motyki to zdecydowanie ciekawa cesta. Prowadzi na jeden z piękniejszych tatrzańskich szczytów. W lepszych warunkach na pewno będzie oferować sporo wspinania w lodzie. Chociaż dystans jest spory, to zdecydowanie warto ją odwiedzić.
Z baciarskim pozdrowieniem
Chory