Maria W. SBB,
Paweł Chrobak ST PTTK

Sierpień 2024 – szeroko pojęte wakacje. Jedna z naszych ostatnich wspólnych aktywności to wizyta w Tatrzańskim Archiwum Planety Ziemia, które od dawna wzbudzało naszą ciekawość, szczególnie podczas powrotów z akcji jaskiniowych. Ogromna budowa u wylotu Doliny Kościeliskiej zasłonięta była długo parkanem, ale zawsze znalazła się jakaś szpara, przez którą możliwy był wgląd w centrum wydarzeń. Nie zamierzam rozwodzić się nad tym, co zobaczyłem i czego dowiedziałem się podczas wizyty w otwartym już podziemnym obiekcie. Każdy szanujący się grotołaz powinien odwiedzić to miejsce, zwłaszcza, że jedna z sal poświęcona jest w całości temu, co kochamy najbardziej. Opowiem Wam za to trzy, niby
niezwiązane ze sobą historie. O tym, jak bardzo się ze sobą łączą, zrozumiałem właśnie w Archiwum.


Nasz pierwszy wakacyjny projekt był ciągiem przypadkowych zdarzeń. Czerwcowy plan trzydniowej tatrzańskiej włóczęgi nie wypalił – pogoda, obowiązki służbowe Marii itd. Żyćko. W niedzielę 4 sierpnia postanowiliśmy zrealizować część tamtego planu, czyli Szpiglasowy Wierch. Czasu jak na lekarstwo, a za tydzień biegniemy Zbója, potrzebujemy treningu, więc robimy to na lekko i biegowo.  Samochód zostawiamy w Zako. Busem jedziemy do Palenicy. Zamierzamy pobiec na Szpiglasa, a potem przez Zawrat lub Kozią Przełęcz do Kuźnic. Widok tłumu, który niczym armia orków naciera w kierunku Moka, budzi w Marii bestię. Biegniemy slalomem, a ja ledwo łapię oddech. Na odbiciu do Piątki nieco się uspokaja, ale dalej tłoczno. Schronisko omijamy szerokim łukiem, choć mieliśmy uzupełnić płyny. Dopiero w dolinie robi się luźniej.


Wejście na Szpiglasowy Wierch wymusza na nas szybkie marszowanie. Po 2 h i 20 min jesteśmy na szczycie. Jest 9:40, pogoda żyleta, a przed nami cały piękny dzień i jeszcze trochę pary w nogach. Proponuję małą zmianę trasy, czyli na Zawrat, a z niego polecieć kawałek Orlej Perci. Zachwyt w oczach Marysi mówi sam za siebie. Uwielbiam ją za to.


Zbieg na dół, szybki marsz do góry i oto po półtorej godziny jest: jedna z najbardziej popularnych przełęczy w Tatrach. Nie ma jeszcze południa, to bardzo młoda godzina, więc w naszych głowach jednocześnie zaczyna kiełkować ta sama myśl. A dlaczego by nie polecieć całej Orlej? W sumie kto nam zabroni? No jest ktoś, a w zasadzie bardzo wielu domniemanych ktosiów, którzy być może nas spowolnią. Nie ma co gdybać, trzeba spróbować. Ustalamy, że zawsze przecież możemy zejść na dół po przejściu Granatów. Wbrew wszelkim obawom  szlak był raczej luźny, a mijani turyści chętnie ustępowali drogi dwójce zwariowanych biegaczy. Niezależnie od tego tempo trochę opadło, no bo wspiny, no bo strome eksponowane zejścia, no bo Skalny Chłopek, przy którym nie sposób nie zrobić zdjęcia, poza tym widoki, widoki i jeszcze raz widoki.


Zmiana planu miała jedną ciemną stronę. Wyprawa na lekko oznacza, że płyny i szama jest wyliczona i skromna. Jeśli wydłużymy akcję, to oczywistą konsekwencją będzie odwodnienie i brak „paliwa”. Ostatni okruszek bułeczki sępi od nas uroczy  płochacz halny. Camelbaki wyschnięte jak Sahara. Gdzieś w okolicach Koziej Przełęczy natykam się na to, czego nienawidzę i czego absolutnie robić nie wolno, ale tym razem bluzgi zamarły mi w krtani i szybko zniknęły pod uśmiechem na mojej gębie. Jakiś  nieokrzesany KTOŚ wywalił niedojedzonego banana na środku szlaku. Wziąłem go ostrożnie do ręki, obejrzałem z każdej strony  i oderwałem kawałek ze śladami zębów KTOSIA, po czym najzwyczajniej w świecie dojadłem zdobycz. To był najsmaczniejszy banan  w moim życiu. Żeby była jasność, chciałem się podzielić z Marysią, ale z odrazą  odmówiła. Na Granaty wpadamy z większą grupą, kilka osób zastanawiało się, czy kontynuować wędrówkę Orlą czy zejść już teraz w dół. My nie mamy wątpliwości. Jeśli nie dzisiaj, to kiedy?! Za rok, za dziesięć?! Nie ma co, lecimy dalej. Odwodnienie daje coraz bardziej w kość, powoli tracimy siły, ja swoją godność przełknąłem już razem z bananem, więc nie mam oporów poprosić spotkanych ludzi o łyka czegokolwiek. Mój brak godności zostaje na szczęście nagrodzony, od przemiłej pary dostaję całą puszkę picia w prezencie. Po 3 h 40 minutach osiągamy Krzyżne. Mamy to. Do Murowańca docieramy na oparach. Gorąca słodka herbata znowu budzi w Marysi bestię i do samego ronda poniżej Kuźnic lecimy, ile fabryka dała. To był dobry dzień, zrobione 30 km, 3200 m przewyższeń, a czas przejścia to 9 h 15 min. Zanim przejdę do następnej historii, chcę coś wyjaśnić. Mój kolor włosów to nie efekt wiedźmińskiej mutacji, nie jest tajemnicą, że mam już kilka wiosenek. Czym różni się moja wydolność od tej, którą posiadają moi młodsi koledzy i koleżanki? Tylko i wyłącznie czasem regeneracji po wysiłku. I tu możemy płynnie przejść  do następnej historii, również biegowej. Sześć dni później, 10 sierpnia, moje rodzinne miasto Bielsko-Biała. O godzinie ósmej rano stajemy na starcie Zbója w wersji czarnej, czyli 60 km i 3400 m przewyższeń. W moich nogach ciągle jeszcze czuję zakwas po Orlej. To niby tylko Beskidy, gdzie im tam do strzelistych Tatr, ale okazało się, że to przekonanie to nie do końca prawda.


Start, tradycyjnie z bębnami i miejscowym harnasiem i od razu podbieg na Kozią Górę, taki milutki początek, następnie Kołowrót  i dalej dokoła Klimczoka, aż w okolice Chaty na Groniu, gdzie po prawie 14 km był pierwszy bufet. Teraz będzie pod górę aż do samego Klimczoka, siedem kilometrów stromego podejścia z ekspozycją na słońce. Na Klimczoku  wbiegam na moment do schroniska, żeby włożyć głowę pod kran z zimną wodą, ale ulga! W zasadzie w tym miejscu dopada mnie kryzys, spowodowany niedostateczną regeneracją po Orlej. Widzę lekkość, z jaką biegnie Maria i czuję, że ją opóźniam, nieśmiało więc proponuję, żeby pobiegła dalej beze mnie. Jej reakcja jest natychmiastowa: „robimy to razem, nieważne w jakim tempie, ale razem”. Z Klimczoka w dół w stronę Szczyrku i powrót na Klimczok. Teraz będzie miło, lekki zbieg do samej Szyndzielni, potem stromo do Wapiennicy, a dokładnie do naszej ulubionej Doliny Luizy. To właśnie tutaj 4 lata temu zacząłem stawiać pierwsze kroki jako biegacz, a klasyczna 10-cio kilometrowa pętla jest naszą ulubioną trasą treningową i wyznacznikiem kondycji. Z lasu wypadamy dokładnie tam, gdzie morsujemy, czyli w Potoku Barbary.  Krótkie spojrzenie na wodospad z głębiną poniżej i 15 sekund później zanurzam się w wodzie o temperaturze ok. 10 stopni. Nurkując zaliczam reset mięśni, układu krwionośnego oraz mózgu – zaraz, zaraz, jakiego mózgu?!


Za nami 26 km i drugi punkt żywieniowy. Organizator się naprawdę postarał, a zimny arbuz urósł do rangi symbolu. Rozglądam się dokoła i wyczuwam nerwowość wśród biegaczy oraz szepty. Coś o meblach?! Po chwili dociera do mnie, że przed nami podejście na Stołów. Brzmi niegroźnie, ale chodzi o 2 km prostej i prawie pionowej ścieżki, używanej kiedyś przy zrywce drzewa. Oj, działo się tam! Dla nas to nie nowina. Jurek Ganszer – organizator Pucharu 12 Wzniesień – zadbał o prawie dwanaście takich pucharowych podejściówek. Zaliczyliśmy ich już 8, natomiast przyjezdni, zwłaszcza ci z nizin, umierali na naszych oczach. Ze Stołowa piękny i bardzo długi zbieg przez Błatnią aż do samego Jaworza. Na 35 kilometrze wielkie żarcie, na ciepło i na zimno, pełny wypas, ja jednak pozostaję wierny arbuzowi. Trzeba się dobrze nawodnić, bo za chwilę zrobi się Przykro. Oczywiście kochamy biegać, a Przykra to nazwa uroczej górki o bardzo stromym podejściu i takim samym zbiegu z powrotem do Wapiennicy. Dokładnie 10 km i znowu punkt żywieniowy na bogato. Stąd następny stromy podbieg na Cyberniok. Na tym podejściu kryzys dopada Marysię. Początkowo wydaje się być typowym kryzysem czterdziestego kilometra, ale to niestety nie to. Z Cybernioka zbiegamy na dół w okolice Dębowca i przed nami dożynki, czyli ostatnie podejście na Szyndzielnię. Nie jest dobrze. Maria ma problemy z oddechem, po drodze zatrzymujemy się dwa razy. W pewnym momencie proponuje mi, żebym pobiegł dalej sam. Wtedy wreszcie miałem okazję powiedzieć to ja: „nie ma takiej opcji, Kochanie, robimy to razem”.  Od górnej stacji kolejki linowej do mety pozostaje 8 km zbiegu, początkowo stromo, potem coraz przyjemniej. Na Błonia wpadamy dokładnie po 10 godzinach i 13 minutach.  Początkowo czujemy się lekko rozczarowani, łapiemy się w okolicach 120 miejsca, na godzinę po naszym finiszu byliśmy w mniej więcej w 2/3 stawki. Na naszym dystansie wystartowało 246 zawodników. Ostatecznie jednak sklasyfikowano 213, co znacznie poprawiło nasze humory. Mamy świadomość rezerwy, za rok postaramy się przebić barierę 9 godzin. Mamy niewiele czasu na rest, bo dokładnie na najbliższą środę wieczorem zaplanowaliśmy trzecią atrakcję sierpnia… ale póki co czeka nas bardzo leniwa niedziela.

14 sierpnia 2024. Kościelisko
Trzecia historia jest dokładnie taka, na jaką wszyscy czekają, w końcu jesteśmy grotołazami i czas zejść pod ziemię. Wymyśliliśmy sobie taką naszą wspólną rodzinną tradycję: przejście raz do roku największej deniwelacji w Systemie Wielkiej Śnieżnej. Dlaczego raz do roku? Bo rok to idealny czas, żeby skutecznie wyprzeć z pamięci trudy tej akcji. Poprzednim razem było trochę dramatycznie i w dodatku bez przewyższenia w Partiach Wielkanocnych. Tym razem ma być wszystko tak, jak należy. Na wieczornym podejściu do Wielkiej Litworowej żegna nas przepiękny zachód słońca. To dziwne, ale kiedy nakłada się na siebie koniec dnia i zejście do jaskini, człowieka nachodzą dziwne myśli…


Tak naprawdę nie mamy planu, drogę znamy, trzeba to po prostu zrobić i tyle. Wiadomo, że zaczynamy od przewyższenia, czyli wahadło na drugiej linie, a potem droga przez trzy zaciski. Jest ciasno, zastanawiam się, czy przytyłem czy zapomniałem jak tu jest, ale to może i jedno i drugie. Przybijamy piątkę ze ścianą w najwyższym punkcie i lecimy w dół. Do Partii Zakopiańskich będzie miło, powiesimy sznurki, popatrzymy na bezmiar Sali pod Płytowcem i zanurzymy się na długie godziny w ciasne. Nie widzę większego sensu opisywania drogi po raz kolejny. Napiszę tylko, że tym razem Laguna była mokra, ale nieżeglowna, zaciski za Laguną wyjątkowo parszywe, za to zacisk P6 bardzo łaskawy, również do góry. Nowy biwak po prostu przeszliśmy, Ciągi Przykrości, jak sama nazwa wskazuje, ale bez dramatu, jedynie zacisk w Małym Błotku wydał mi się jakiś mniej przyjemny niż zwykle. Później zorientowałem się dlaczego. Przed akcją nabyłem nowe oświetlenie, teraz używam czołówki Midiled V4 DUO. Jest niesamowita, jednego tylko nie przewidziałem: moje wyobrażenie przestrzeni dotychczas nie musiało brać poprawki na gigantyczny zasobnik z baterią  na tyle kasku. W końcu kiedyś się przyzwyczaję. Do Dziadka, czyli  801 m w dół, docieramy po sześciu i pół godzinach. Poziom wody był tam najniższy, jaki kiedykolwiek widziałem, co oczywiście nie jest wyznacznikiem niczego, bo jeszcze niewiele widziałem. Jedna z nielicznych na Systemie pamiątkowych fot, miło to już było, a teraz  zaczynamy odwrót.


Nowe odcinki linowe w ciągu głównym bardzo ułatwiają sprawę. Szybko docieramy do odgałęzienia w kierunku Krokodyla, po czym zaczynamy walkę z grawitacją i zmęczeniem. Na Rozdrożu wracamy do tradycji sprzed 4 lat, rozkładamy zdeponowane tu przez kogoś karimaty i śpimy. Budzą mnie pierwsze symptomy wyziębienia. Żeby uniknąć rozbieżności mierzę czas, spałem 30 minut, a Marysia w tym czasie czuwała i dzieliła się ze mną tym, co w jaskini posiada największą wartość – ciepłem. Na nowym biwaku krótka przerwa, udaje nam się odpalić zdeponowany palnik i gotujemy bardzo słodką herbatę. Działa jak najlepsze lekarstwo. Teraz będzie trochę sznurków do góry na rozgrzewkę  i całe to ciasne badziewie, tyle że w górę. Przechodzimy na tryb automatyczny i bez większych emocji zaliczamy jedną trudność po drugiej. Na chwilę obecną mamy tylko jeden cel: Sala pod Płytowcem, tam leży sobie grzecznie zdeponowany termos pełen pysznego wegańskiego rosołu z makaronem. Ale zanim to nastąpi, czeka nas cała masa atrakcji. W Szczelinie Agonii i Maglu wprowadzamy w życie nowy sposób działania. Maria ma Pantina bez blokady, który niestety w tych miejscach jest bezużyteczny, bo lina ciągle z niego wypada i wtedy pozostaje walka wręcz. Tym razem wchodzę na linę zaraz za moją partnerką i za każdym razem, kiedy lina wypada, wkładam ją z powrotem. Idzie nad wyraz sprawnie. Po ostatnim ciasnym miejscu w Partiach Zakopiańskich marzymy już tylko o termosie.  I oto nadeszła ta wiekopomna chwila… szkoda tylko, że makaron wchłonął większość rosołu i tak naprawdę zjedliśmy spaghetti. Ale to i tak jedno z tych wspomnień, które zostają z nami na zawsze. Do wyjścia pozostały trzy długie liny, trawers i trzy krótkie sznurki. Niby niewiele, ale nie pamiętam, żebym to kiedykolwiek robił tak długo. Maria na jednej pięćdziesiątce zasypia na dwie minuty. Na przedostatniej linie spoglądam w kierunku przewyższenia. Nikt by mnie nie zmusił, żeby tam teraz iść. Na powierzchnię wychodzimy dokładnie po 18 godzinach i 15 minutach. Jest przyjemne świąteczne popołudnie, ale są wyraźne ślady solidnego deszczu, co wyjaśnia wzmożoną aktywność wodną w jaskini na powrocie. Nie pozostaje nam nic innego, jak zejść na dół. Jest zmęczenie, ale jest i satysfakcja. Odwaliliśmy kawał dobrej i nikomu niepotrzebnej  roboty.


Nie da się ukryć, że lubimy sobie dołożyć. Przygotowanie, regeneracja, kondycja – to wszystko jest bardzo ważne, ale najwięcej siły i woli mamy w głowie. Dlaczego Tryptyk Karpacki? Wszystkie te historie łączy jedno: Tatry i Beskidy to ta sama orogeneza. Niby różne, niby daleko, ale mają tę samą wspólną energię, w której dorastamy i która nas kształtuje. Bardzo miły przewodnik Łukasz z Tatrzańskiego Archiwum Planety Ziemia zwrócił moją uwagę na fakt, że bardzo trudno nam jako formom życia biologicznego objąć umysłem i percepcją geologiczną formę istnienia. To dla nas niewyobrażalna skala i czas, jednak my grotołazi mamy odrobinę łatwiej, gdyż mniej lub bardziej świadomie odczuwamy więź z jaskiniami i górami. Kochamy je, szanujemy, mamy świadomość jak powstawały, czujemy do nich respekt i nie wyobrażamy sobie życia bez nich.

Dedykacja
Sierpień to ważny miesiąc dla nas i myślę, że dla wielu polskich grotołazów. Jest dokładnie piąta rocznica tragedii w Partiach Przemkowych w Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Nasi bracia grotołazi Daniel Furgał i Józef Kucia na zawsze pozostaną częścią jednej z najpiękniejszych jaskiń na świecie. Chłopaki pamiętamy, jesteście naszą inspiracją i na zawsze pozostaniecie w naszych sercach.


Paweł Chrobak
Edycja tekstu : Karolina Szych ST PTTK
Konsultacja : Sławomir Heteniak ST PTTK