Mogłabym po prostu napisać, że wycieczka do Jaskini Śnieżnej w celu zrobienia tam porządku, jakże by inaczej zakończona sukcesem, rozpoczęła się po godzinie 7. Mogłabym również powiedzieć, że do dziury weszliśmy po 9, odklepaliśmy syfon Dziadka i wyszliśmy dzielnie przed 21:00. Może dodałabym jeszcze, że wynieśliśmy trochę niepotrzebnych rzeczy i rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę okolo 23. Pełen sukces.

Szybko, zwięźle i na temat. Ale niee… Każą pisać poematy, zaciekawić publiczność, pokazać emocje i pazur. Więc skoro muszę… 

Żwawym krokiem ruszamy spod parkingu w składzie Paweł, Michał, Prezes Mateusz, Zbyszek no i ja. Słonko chowa się jeszcze za pagórkami, troszkę powiewa, więc naczelna ekipa biegaczy rusza w górę. A ja za tą całą zgrają próbuję nadążyć. Całe szczęście Zbyszek, w trosce o moje płuca, wyprzedza chłopów i nadaje spokojniejsze tempo, co pozwala nam dotrzeć w czasie godzinki i 40 minut pod otwór bez języka na wierzchu. 

Trochę żartów, trochę niepewności co mnie spotka na dole i ruszam za poręczujacymi jaskinię – Mateuszem i Pawłem. 

Pierwsze szybsze bicie serca pojawia się nad Wielką Studnią. Wiecie, na kursie to każdy chciał pokazać że ma jaja ze stali i tak w sumie to nie wiedzieliśmy co nas czeka. A tutaj dobrowolnie pcham się w tą otchłań i już żaden instruktor nie patrzy mi na ręce w celu poprawienia ewentualnych błędów. Słowo się rzekło, trzeba iść. Byle nie patrzeć w dół. 

Docieramy do Sali Trójkątnej, to miejsce jeszcze znam, ale co będzie dalej? Zjazdy, zjazdy, zjazdy i pojawia się Wodociąg. Mnóstwo korytarzy i mnóstwo możliwości pobłądzenia, ale przecież idę ze znawcami tutejszego labiryntu. Każdy opowiada mi o licznych odnogach. Tutaj Partie Krakowskie, kaskady warszawskie, tutaj nadkotliny. 

Pojawia się suchy biwak. Oględziny co zabieramy ze sobą w drodze powrotnej i po krótkiej przerwie na herbatkę uciekamy do Kruchej Dwudziestki. 

Charakter jaskini się zmienia. Robi się mokro, ale jak pięknie. Wszędzie marmity wypełnione wodą, wodospady, trochę wspinanka w dół i trawersów. Mam wrażenie, że mija chwila i już jesteśmy w drugim biwaku. Tutaj głośno od spadającej wody. Nie wiem jak Wy, ale ja bym tutaj nie zasnęła. Przegląd leżących zawiniątek numer dwa, jedzonko i śmigamy dalej. 

Starając się dotrzymać tempa Pawłowi i Mateuszowi pędzę po sznurach jak szalona. Zatrzymują się nad Studnią Wiatrów, w planach zjazd do Syfonu Dominiki. Na początek jednak Dziadek. Świeżak (czyli ja) nie był jeszcze w najniższym dostępnym bez pływania punkcie, więc trzeba iść póki są siły. 

Za mną dociera Zbyszek, no a gdzie Michał? Przecież szedł za nami. 

Czekamy, czekamy i nic. Krzyczymy i nic. Decyzja – z akcją poszukiwawczą rusza Zbyszek. Słyszymy jak jego okrzyki nikną w korytarzach, którymi tutaj przyszliśmy. 

Oho, słychać i Michała, ale tak jakby bliżej? Nie mogli się przecież minąć i nie zauważyć. Michał jest, ale gdzieś pod nami! Mateusz poręczuje Studnię Wiatrów, zjeżdża w dół i odnajduje Michała w okienku w ścianie studni. Niczym Julia w wieży czeka na swojego Romea. Niestety czekała go tylko zawrotka, bo nijak nie szło go stamtąd ewakuować. 

W międzyczasie słyszymy zbliżające sie damskie głosy. To Marysia i Sylwia, które robiły deniwelację od Jaskini Litworowej. Praktycznie przebiegają obok nas i znikają w korytarzach w kierunku Syfonu. Za nimi idziemy i my, już w pełnym składzie. 

Przed nami Blotne Łaźnie. I niech was nie zmyli nazwa, to nie ma nic wspólnego w przyjemnością. Ile tam człowiek sił i nerwów stracił, a o powrocie nie chcę nawet wspominać. Termin Parszywa Siedemnastka też nie wziął się znikąd. Ale nie będę psuć zabawy tym, którzy jeszcze nie byli. Sprawdźcie to sobie sami! Na szczęście jesteśmy już przy Syfonie Dziadka. Liny uciekają wgłąb zalanego korytarza, my robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i teraz już tylko 580 metrów w górę. 

Powrót to była nierówna walka z własnymi słabościami. Jak ta dziura wtedy działała przeciwko mnie! A do tego na swoje nieszczęście Mój Osobisty Mąż z pełnym entuzjazmem próbował mnie przekonać na wydłużenie wycieczki o Syfon Marzeń oraz Syfon Dominiki. Jak się domyślacie, to nie mogło się skończyć dobrze… 

Panowie ja Wam mówię, w potyczce słownej ze swoją kobietą możecie mieć albo rację, albo spokój! Nigdy oba na raz. 

Na całe szczęście dla życia i zdrowia wszystkich zebranych ruszamy do obu biwaków po śmieci i niewyniesione restopy. 

I ja tu wszystkim dookoła ogłaszam! Jaskinia jest już wolna od tego gówna (dosłownie) i każdego, który nie wyniesie swojego „bagażu” z dziury poszczuję Starym (Zbyszkiem)! A on tylko taki spokojny się wydaje. Wiem, bo z nim mieszkam i wyprowadzam nie raz z równowagi 🙂 

No i tak dotarliśmy do wyjścia i my i śmieci i zeszliśmy na dół, ale to już wiecie.