Sylwia Dendys ST PTTK, Paweł Chrobak ST PTTK.


X wiek n.e. Klasztor Benedyktyński

Jest luty, temperatura oscyluje trochę powyżej zera. Zakonnik odziany w zimowy  sukienny habit  siedzi przed pulpitem, trzy głębokie spokojne oddechy pomagają  mu opanować drżenie rąk. W skryptorium jest zimno, niedługo słońce zajdzie, a światło świecy nie jest najlepszym towarzyszem skryby. Oparty o blat dwoma wyprostowanymi palcami,  macza gęsie pióro w sadzowym atramencie i zbliża je do skórzanej karty. Stępione ostrze rozlewa barwnik poza obrys litery, teraz  zamiast  potraktować nożykiem lotkę,  będzie delikatnie skrobał kleksa.   Jeszcze tylko reklamant i składką może się zająć brat iluminat. To będzie wyjątkowy kodeks. Przepisywanie ksiąg to sens jego życia, a jeśli oczy będą działać sprawnie i ręka pozostanie pewna do późnej starości, zostawi ich po sobie kilka.

24 sierpnia 2024, Parkplatz Hinterbrand

Tu zaczyna się moja pierwsza wyprawowa przygoda. Kilka miesięcy wcześniej   zapytałem Marka, czy znajdzie się miejsce dla takiego dziadersa jak ja. Zadeklarowałem się na ostatni trzeci tydzień i obiecałem być w dobrej formie do ciężkiej pracy. Oczywiście nie dotrzymałem słowa, a wydarzenia opisane w „Tryptyku Karpackim” odcisnęły wyraźne piętno na mojej kondycji. Ale od czego jest dobra mina do złej gry?


Z parkingu do bazy musimy zatargać cały nasz dobytek. Jest upał jak sto diabłów, a takiego ciężaru na plecach dawno nie miałem. Trudno nadążyć z uzupełnianiem płynów. W połowie drogi  zaglądamy do „Babci”, to urocze miejsce serwujące tradycyjne jedzenie i jeszcze bardziej tradycyjne napoje, głównie wyskokowe. Nie wiem, skąd nazwa „Babcia”, ale nas przywitały raczej hojnie obdarzone przez naturę wnuczki. Znowu pod  górę, aż do jeziorka Seeleinsee. Park Narodowy, ale lokalsów chętnych na kąpiel nie brakuje. Podobno grozi za to mandat, ale zdania na ten temat są podzielone.


Tutaj schodzimy ze szlaku i zaczyna się stroma wspinaczka w górę. Wdrapujemy się na przełączkę i naszym oczom ukazuje się ogromna wypłaszczona dolina, malowana lapiazem i zdobiona kosówką. Jak nic jaskiniowe Eldorado i Ziemia Obiecana w jednym… Przez jakiś czas to będzie nasz dom. Na dnie doliny ledwo widoczne namioty. W bazie żywej duszy, niczym statek widmo, tutaj Czesław Petelski mógłby zrealizować alpejską wersję „Bazy ludzi umarłych”. Od południowo- zachodniej  strony nad bazą  góruje masyw Kahlersberga, który nie dość, że ma niesamowity kształt, to jeszcze całość pocięta jest w kratę. Na jego powierzchni  są widoczne skalne soczewki, jedna wyjątkowo duża przywodzi na myśl imperialną Gwiazdę Śmierci .

Fot.: Adam Władziński-Paluszek SKTJ

Wraz z nastaniem zmierzchu baza zapełnia się, a z eksploracji wracają kolejne zespoły. Ciekawe jest to, że wielu spośród tych „grotołazkich” typów spod ciemnej gwiazdy znam osobiście i raczej są to osoby mrukliwe, nieprzystępne, a nawet jakby trochę nieobecne…Tutaj to zupełnie inni ludzie, prezentujący permanentnego „banana” na twarzy, z roziskrzonymi oczami, typy raczej rozgadane, przyjazne i o niebanalnym poczuciu humoru. O co chodzi? Wiadomo! Chodzi o dziury, a nawet o setki dziur w promieniu 2 kilometrów. Wszystkie albo są już eksplorowane albo w  ponadczasowej zadumie czekają na swoją kolej. Niektóre mają nazwy, inne numery katastralne, a jeszcze inne tylko współrzędne. Część z nich pewnie jest jeszcze nieodkryta i nie mają niczego…To samograj, neverending story, ogranicza nas tylko czas wyprawy, siły, umiejętności i wyobraźnia. Przysłuchuję się rozmowie, padają cyfry: 500, 320, 240, „ale było ciężko!”. Liczby te to solidne podziemne  metry nowych skartowanych ciągów.  Do każdego takiego metra należy doliczyć setki metrów dojścia do jaskini po wyjątkowo złośliwym lapiazie, następnie  pokonanie poznanych już ciągów, tony przeniesionego sprzętu, godziny spędzone w  ciemnościach, wilgoci i chłodzie na poręczowaniu i pomiarach oraz wiele podziemnych biwaków. To naprawdę benedyktyńska robota. Wielu z nich przyjeżdża tu od 23 lat, poświęcają swoje urlopy, czas rodzinny, tracą zdrowie. Co zyskują? Na to nie trzeba odpowiadać, wystarczy popatrzeć na te zadowolone gęby. Dostajemy od kierownika pierwsze samodzielne zadanie. Trzeba zdeporęczować ciągi poniżej studni
Jednej Nocy za wschodnim biwakiem w jaskini Ciekawej. Już nie rokują, są skartowane, a sprzęt przyda się gdzie indziej. Coś w sam raz dla żółtodziobów! Mamy to zrobić samodzielnie i dostajemy na to dwa dni. Sprawa jest niby prosta, do dziury idziemy po kablu telefonicznym, w dziurze kabel leci najpierw do centralnego biwaku następnie się rozgałęzia i trzeba wybrać właściwy i nie pójść przez pomyłkę na zachód. Niby nic prostszego, tylko dlaczego w drodze do dziury miałem wrażenie, że śmieją się z nas wszystkie okoliczne świstaki? Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem, jest otwór, są liny, kabel w zasięgu wzroku. Sprawnie połykamy kolejne ciągi, w zasadzie nie ma ciasnot, może trochę pod złotówką, ale to i tak przyjemna zabawa ze szpejem na tyłku. Mijają jakieś dwie godziny, a my w poziomym ciągu nadziewamy się na sporej wielkości wantę. Trzeba w pokorze paść na kolana i ją obejść, trochę kluczymy w poszukiwaniu ciągu dalszego kabla, aż w końcu łapiemy trop i podążamy dalej. Wiemy, że dotarcie na wschód zajmuje między 5 a 6 godzin. Zaczynają się sznurki w górę, poruszamy się w poziomej warstwie, więc może być czasem trochę w górę, ale robi się dziwnie, bo pojawia się jeden pion za drugim. Kawałek dalej słyszę masę bluzgów wypowiadanych damskim głosem mojej kompanki. Coś poszło nie tak, jesteśmy w studniach zlotowych i zmierzamy prosto do wyjścia! Wśród latających wkoło „skowronków” i przy wszechobecnym językowym szambie próbujemy się uspokoić  i zracjonalizować sytuację.  Po tyradzie w stylu „pier…to” lub też „mam to w du…” wracamy i następuje cisza. Słyszę swój głos i zastanawiam się, czy ja to mówię naprawdę? My jesteśmy z ST, my nigdy się nie poddajemy, mamy podhalański honor, nie ma opcji, wracamy tam, gdzie zakręciliśmy bączka i ciśniemy dalej! Sylwia tak jak i ja nie pochodzi z Podhala, ale oboje mamy w żyłach góralsko-wołoską krew, więc jak już porzucaliśmy mięsem zawróciliśmy pokornie przepracować lekcje z Ciekawej.  Na miejscu volty zobaczyliśmy to wyraźnie, obeszliśmy tę cholerną wantę dookoła! Potem dowiedzieliśmy się, że nie byliśmy pierwszym zespołem, który  w tym miejscu zawrócił, ale honor grotołaza i tak ucierpiał.  Dalej już było czujnie i bez większych problemów. Biwak centralny, dawno nie używany, jak główna kwatera opuszczona ze względu na przesunięcie się frontu. „Kierunek-wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja” – już niewielu ludzi  śmieszy ten bon mot. Po drodze dwa prawdziwie misternie utkane mosty linowe, coś, co w naszych Tatrach jest prawie niespotykane.


Pod nogami głęboka czeluść, a nienawykła do mostów psychika klęka jak … nie, tego nie napiszę, to nieprzyzwoite. W końcu po 6 godzinach osiągamy wschodni biwak. Tu czekają ciepłe śpiwory, kuchenka, szama , kawusia i upragnione spanko, robota poczeka do jutra.


Wstaje nowy dzień, co oczywiście jest kwestią czysto teoretyczną, bo tu zawsze jest tak samo ciemno. Rytm dobowy wyznacza zegarek i niechęć do wyjścia ze śpiwora. Nie ma lekko, musimy iść dalej, stąd na przodek jest jakieś dwie godziny. Od Hawrana wiemy, że mamy iść prosto aż do rozejścia z ułożonym krzyżem na spągu, tam w prawo i na następnym rozejściu znowu w prawo. Brzmi banalnie, ale pozwiedzaliśmy sobie okolicę, zanim trafiliśmy tam, gdzie powinniśmy. Nie było to takie oczywiste, zwłaszcza, że to nasz pierwszy raz w tym miejscu.


Powrót z przodka do biwaku to istna komedia pomyłek i znowu turystyka po wszystkich dostępnych ciągach. Było pięknie i nawet zabawnie. Nie ma to jak zgubić się w jaskini, osobiście lubię. Po drodze sprzątamy biwak i przygotowujemy na zimową przerwę, w tym roku już tu nikt nie zajrzy. Na powierzchnię wychodzimy o zmierzchu. Meldujemy się przez radio i lecimy w piarg, oczywiście po kablu.

Następnego dnia należy nam się wolne jak psu miska. Jest piękna pogoda, trochę zwiedzamy okolicę, gotujemy dla wszystkich. Tutaj chcę powiedzieć coś o jedzeniu na wyprawie. W Hagen panuje piękna tradycja polegająca na tym, że posiłki przygotowuje się z zasady wegetariańskie, a osobno mięcho dla drapieżników, które można sobie dodać do wegetariańskiej potrawy. Magazyn jest pięknie zaopatrzony i jako weganin mogłem bez większego problemu trzymać się swoich zasad żywieniowych i wciskać je innym.  Mało tego, nikt ze mnie nie szydził, no może troszkę, ale w granicach hageńskiej normy. Jest następne zadanie. Tym razem będzie eksploracja. Mamy dołączyć do Karola w Kitzgraben i wspólnie dorobić kilka znaków zapytania. Zadanie dla dwojga, ale przecież ja i Sylwia jesteśmy eksploracyjnymi półgłówkami, więc w zasadzie wszystko się zgadza. To jedna z dalej wysuniętych jaskiń, trzeba zaliczyć całą drogę po kablu do Ciekawej, a potem już wg aplikacji z naniesioną na mapę drogą dojścia. Idzie jak krew z nosa i zaliczamy podwójną dawkę kosówek. Karol czeka w wysuniętej bazie, składającej się z dwóch namiotów rozłożonych przy otworze. Żar leje się z nieba. Trzeba się powoli i dokładnie przygotować, żeby w mgnieniu oka wskoczyć w cały szpej i zanurzyć się w przyjemnym chłodzie jaskini, zanim ugotujemy się na twardo. Lecimy na dół, solidny kawał pionowych ciągów. Tylko liny jakieś krótkie, mam problemy z uwolnieniem stopa, szarpię się i kombinuję jak …, no dobra, nieważne jak, chciałem użyć typowego porównania, ale jeden z członków wyprawy ma taką właśnie ksywkę i wyszłoby dwuznacznie. Później dowiedziałem się od kierownictwa, że to pułapka na wszystkich, którzy używają stopa. No ciekawe rzeczy! To dlaczego kierownictwo też jeździ na stopie? Poniżej studni zlotowej wreszcie jakieś ciasnoty. To nawet nie namiastka rury w Miętusiej ani tym bardziej ciasnot w górnej części Śnieżnej Studni, ale zawsze coś, miło przytulić się do skały. Następne pionowe ciągi, mocno się wahamy na boki, teraz jest susza i wydaje się to nie mieć większego sensu, ale podobno jak jest mokro, to można uniknąć ciężkiej zlewy. Jest rozwidlenie, tu zostawiamy rzeczy na biwak i walimy prosto na szychtę, jest robota! Podział jest prosty. Karol jako weteran i jedyny prawdziwy fachowiec w tym towarzystwie obsługuje tablet, Sylwia strzela z Disto, a ja biegam tam i z powrotem oraz sprawdzam, czy się kontynuuje. Takie tam mało istotne rzeczy. Zdarzało mi się wcześniej być w miejscu, gdzie przede mną nie był żaden człowiek. Tutaj byłem w dziesiątkach takich miejsc, niektóre zostały skartowane, inne zaś pozostaną tylko moje, nawet je sobie nazwałem. Chodzi oczywiście o krótkie ciągi za bardzo ciasnymi szczelinami. Tutaj jest tyle możliwości, że póki co wybiera się najbardziej oczywiste kontynuacje, a drobnicą i ciasnotami będziemy zajmować się w przyszłości.


Jak już wspomniałem, ja nabijam kilometry a reszta ekipy ciężko pracuje. Czasem docierają do mnie dialogi na cztery nogi.

  • No i co tak trzęsiesz tym disto? Nie umiesz kropki w miejscu utrzymać?
  • Jak jesteś taki mądry, to sam spróbuj … no widzisz, widzisz, sam nie potrafisz!
    albo
  • I jak paciasz tym lakierem, paznokci nigdy nie malowałeś?
  • No wyobraź sobie, że nie!
  • Daj mi to, pokażę ci, jak robią to profesjonalistki.

Jest im zimno, robota jest mozolna, niektóre pomiary trzeba powtarzać. W wilgotnych oparach własnych oddechów i w surowym otoczeniu wyglądają trochę jak Benedyktyni, przepisujący księgi przed wiekami.

Po kilku godzinach szychty Karol zarządza kierunek biwak. Dojście robi wrażenie, to długi trawers po pionowej ścianie ogromnej sali. Pod nogi nabite maluśkie stopieńki, gdyby nie one, byłaby to męczarnia. Na biwaku Karol częstuje nas swoim ulubionym daniem: puree ziemniaczane wymieszane z chińską zupką.  Dopychamy słodyczami i mnóstwem herbaty.  Brakuje tylko i aż cytrynki, soku malinowego i cukru. W dupie mi się poprzewracało od tych luksusów w bazie. Drugi dzień akcji, taka sama konfiguracja, sprawdzamy wszystkie boki, robimy domiary, łączymy ciągi, odkrywamy coś nowego i obiecującego. Karol się odpala, dostaje eksploracyjnego szału, przedłuża założony czas szychty o dwie godziny. W końcu wracamy. Do powierzchni daleko, po drodze trzeba jeszcze zwinąć i zinwentaryzować biwak. Na powierzchnię wychodzę w resztkach światła, które zagubiły się w czasie zachodu słońca. Melduję przez radio, że ja już, a reszta za chwilę. Po jakimś czasie jesteśmy w komplecie. Powinniśmy zwinąć namioty, płachtę na wodę, zapakować w beczki i zwieźć pod zlotówkę. Nie mamy siły ani ochoty. Karol łączy się z naczelnym wodzem  i nieśmiało pyta, czy naprawdę musimy to robić? Wodzu głosem pełnym szacunku i aprobaty odpowiada: „Oczywiście, że nie musicie, ale wiesz co to oznacza? Że jutro będziecie musieli tam wrócić i to dokończyć…”.  Na to nikt nie ma ochoty. Zwieszamy głowy i robimy to, co należy. Do bazy docieramy bardzo późno, większość już śpi, w garach jest dla nas jedzenie, a w mojej głowie tylko dwie myśli: pić i spać. Następny dzień restujemy, trochę prac obozowych, uzupełniamy zapas wody, leniuchujemy. Obowiązkowe wizyty w Punkcie Mocy. Tam odbywają się regularne pielgrzymki, czasami można zaobserwować kilku członków wyprawy okupujących okolice, jakby pogrążonych w modlitwie do małego prostokątnego przedmiotu. Tak, tak, to jedyne miejsce, gdzie można złapać sieć i jakieś ochłapy LTE.  Do dziury już na tej wyprawie nie pójdziemy. W ostatni dzień będziemy zwijać bazę i schodzimy, to kawał ciężkiej roboty, na powierzchni nie może zostać po nas nawet najmniejszy ślad, to ważne, bo przekłada się na przyszłoroczne „być albo nie być” wyprawy.

Podsumowanie niestety nie będzie takie, jakiego by wszyscy oczekiwali. Oczywiście znamy już wszystkie liczby, wiemy ile odkryto i skartowano nowych ciągów oraz jaką osiągnięto głębokość. Nie czuję się właściwą osobą do podawania takich informacji, będą one zawarte w oficjalnym sprawozdaniu, które zapewne zostanie opublikowane w „Jaskiniach”. Napiszę tylko, że to był wyjątkowo udany rok. Ja skupię się na czymś innym. W czasach PRL-u był taki dysydencki żart o Polsce, że to najweselszy barak w obozie wschodnim.  O Hagen można powiedzieć bez żadnej ironii,  że to wyprawa, na której panuje najlepsza atmosfera. Słowa: proszę, dziękuję, w czym mogę pomóc – to  wszechobecny standard. Poziom dyskusji godny katedry uniwersyteckiej, poczucie humoru jak hybryda Kabaretu Starszych Panów ze standup-em. To zasługa wszystkich i każdego z osobna. Od takich maleńkich niewiele wnoszących trybików jak ja, poprzez wszystkich tych bardzo doświadczonych eksploratorów, jak m.in. nasi  klubowicze Magda Sitarz , Filip Filar , aż po osobę samego Imperatora, czyli kierownika wyprawy Marka Wierzbowskiego, który posiada ciekawą umiejętność  prowadzenia wyprawy w sposób koleżeński, a jednocześnie stanowczy. Szczerze – to na dzisiaj nie mam pojęcia, czy wezmę udział w wyprawie za rok. Po pierwsze nie wiadomo, czy zostanę zaproszony, po drugie zbyt dużo do nadrobienia, żeby poczuć się pełnowartościowym członkiem wyprawy, a coraz mniej czasu. Obecność na wyprawie naszego austriackiego kolegi polskiego pochodzenia Milosha prowokowała do żartów na temat historycznych  zaszłości pomiędzy Polakami a sąsiadami z zachodu. Moje ulubione „rhobić, rrhobić polskie śwynie” padało wielokrotnie. Miłosz – mam nadzieję, że moje żarty Cię nie obraziły. Ja mile wspominam wspólny czas z informatycznym „jednorożcem”, czyli jednym z ostatnich żyjących programistów w cobolu. Ale do rzeczy, wiele lat temu „drang nach osten” było wycelowane w naszą kulturę, tradycję i szeroko pojętą polskość. W rejonie, w którym działaliśmy, były jeszcze inne polskie wyprawy. Wygląda na to, że obecnie eksploracja jest w dużej mierze oparta na Polakach i nosi znamiona inwazji.     

Dziękuję bardzo za możliwość bycia częścią wyprawy.
Niech Świnka Peppa będzie z Wami. 


Paweł Chrobak Speleoklub Tatrzański PTTK