
4 listopada 2025 roku odbyło się wyjście do Jaskini Marmurowej w ramach Kursu Taternickiego. Instruktor: Emek. Kursanci: Aga, Ewa, Weronika, Marcin, Dawid (KIEROWNIK!!!)
Cała akcja zaczęła się już dzień wcześniej od mianowania hmm…zaprzysiężenia(?)… ooo koronowania mnie na kierownika (zwanego dalej cesarzem) przez nieocenionego i niemniej nieobecnego Sławka z księstwa Apfelbaum.
W kwestii wyjaśnienia „Kierownik – zgodnie z ustawą bla bla bla z dnia 29 września 1994 r. (art. 3 ust. 1 pkt 6) – członek zarządu lub innego organu zarządzającego, a jeżeli organ jest wieloosobowy – członkowie tego organu, powołani do pełnienia tej funkcji zgodnie z postanowieniami umowy statutu lub innymi obowiązującymi jednostkę przepisami prawa. Wyłączeniu podlegają pełnomocnicy ustanowieni przez jednostkę”
Pojechałem przez malownicze: Nowe- Suche- Bystre- Zęby, jako zwykłe „pacholę” omówić temat wyjścia do Jaskini, (bo WhatsApp WhatsAppem, szyfrowanie rozmów szyfrowaniem, ale herbaty to bym się napił). Wróciłem jako „cesarz”. Nie wiedziałem tylko czy mam więcej poddanych niż tych jutro w jaskini więc gazu sobie sam zatankowałem, ach to uczucie „do pełna”…. Dobrze ze butla ma 45 litrów bom jeszcze danin nie zebrał.
Rano 7:46 dopijam kawę u wylotu Kościeliskiej, poddani się powoli schodzą, Instruktor tez już jest. Pogoda idealna. Rozdzielamy sprzęt, jako cesarz sprawiedliwy nie dzielę po równo. Równo to mamy ważyć z plecakami żeby się dobrze szło, ja ważę 80, dziewczyny niech będzie, że po 40 więc dla nas chłopaków brakło sprzętu, dobrze że chociaż na powrocie liny były mokre, to dziewczyny mogły sobie wodę między plecakami wyrównać. Kolejnym cesarzom polecam zabrać stalowe karabinki, są lepsze do wyważania poddanych.
Po drodze obłędne widoki, no pogoda iście cesarska. Krótka przerwa pod Piecem i idziemy dalej, no ja akurat miałem krótszą bo szedłem na końcu i jak doszedłem pod Piec to już się zbierali. Nogi trochę mnie bolały bo w weekend zrobiłem 1500km z czego ze 4 na nogach. Idąc samotnie na końcu miałem czas na zastanawianie się po co moi poddani rysują nutki na śniegu. Tak, było to wyjście letnie więc był śnieg, nie pytajcie o szczegóły tak właśnie miało być i o to nam chodziło. Dopiero jak narysowałem klucz wiolinowy to mi się nutki ułożyły w pieśń pochwalną na moją cześć. No ładnie, ładnie.
Przy otworze byliśmy po 3 godzinach, trochę zeszło, jednak śnieg jest bardziej ładny niż pomocny przy wędrówce. Jako że miałem absolutną władzę nad tym co kto będzie robił, łaskawie wyraziłem zgodę gdy Emek zasugerował abym zaporęczował pierwszy zjazd. Oczywiście zrobiłem to perfekcyjnie, z 3 punków Emek czepił się tylko do jednego, że za mało liny wypuściłem phi, no i że te tatrzańskie to mogę robić mniejsze phi x2. Oczywiście że mogę, jestem w końcu cesarzem i wszystko mogę Na dole po raz kolejny oczywiście nie żałowałem, że jako jedyny nie miałem kombinezonu tylko stare portki i kurtkę z lidla, ale za to miałem powerbanka, a nie, cholera został na powierzchni, zaraz mi się telefon rozładuje. Sala deszczu nie zaskoczyła, padało, kurtka z Lidla tez nie zaskoczyła, miała być przemakalna i była, dobra robota czy też „gut arbeit” jak to tam u nich się mówi. Ale spokojnie do czasu, już z Emkiem planujemy małe co nieco. W Czarnej Baszcie pogadaliśmy o geologii, architekturze, urzędzie gminy i pasowało się zbierać bo godzinę alarmową mieliśmy na 18, a trochę do wymałpowania było.
Powerbanka podłączyłem o 15.46 O 16.30 byliśmy gotowi do drogi w dół. Na samym początku drogi powrotnej trzeba uważać żeby nie być za szybko na dole, śnieg i tym razem bardziej się nam podobał niż pomagał, ale spokojnie dotarliśmy do głównego szlaku i kilka minut po 18 byliśmy już na parkingu.
Wyjście udało się super, Instruktor i ekipa świetni, pogoda obłędna i nieoceniona duchowa asystencja Sławka. A jaskinia jak to jaskinia, ciemno, mokro i kamienie, najciekawsze było wiaderko z wodą, to muszę przyznać „gut arbeit”.
Opis: Dawid Wojtaszek
foto: Dawid Wojtaszek, Marcin Kowalczyk, Agnieszka Stoch, Ewa Romaniak













